Dawus pierwszy wysunął się przez furtkę na biegnącą za murem wąską alejkę. Ruszyłem za nim, ale coś mi się przypomniało i odwróciłem się do odźwiernego.
– Znasz chyba zięcia pierwszego timouchosa? – spytałem.
– Młodego Zenona? Pewnie. Używa tego wejścia codziennie. Zawsze się spieszy, jakby nie umiał się poruszać inaczej niż biegiem. Tylko kiedy jest z żoną, zwalnia kroku i dostosowuje się do jej tempa.
– Zeno wychodzi z Cydimachą do miasta?
– Jej lekarz nalega, żeby jak najczęściej odbywała długie spacery, więc Zeno zawsze z nią idzie. To wzruszające, jak on się nią czule opiekuje.
– Zauważyłem wczoraj, że trochę utyka. Ma to od dziecka?
– Skądże! To bardzo sprawny młodzieniec. Jako chłopiec wygrał wyścigi w gimnazjum.
– Ach, więc pewnie ucierpiał we wczorajszej bitwie?
– Nie, nie, kuleje już jakiś czas. Już mu lepiej.
– Kiedy mu się to przydarzyło?
– Niech pomyślę… Ach, tak. To było tego dnia, kiedy ludzie Cezara próbowali zrobić wyłom taranem. Co za szalony dzień! Wszyscy biegali jak opętani. Zeno musiał odnieść kontuzję podczas służby na murach.
– Na pewno – przytaknąłem i wyszedłem na uliczkę, by dołączyć do Dawusa, który czekał na mnie z wypisanym na twarzy zadowoleniem z siebie.
– Dom Arausia? Niedaleko stąd. Skręć w tę ulicę w lewo. Po chwili dojdziesz do domu z niebieskimi drzwiami. Pójdź alejką biegnącą obok niego, a na jej końcu natrafisz na ślepy zaułek, zwany ulicą Mewią. Wzięło się to od pewnej zwariowanej staruchy, która wykładała mewom ryby. W niektóre dni przylatywało ich tam tak wiele, że nie dawało się między nimi przejść. Paskudne stworzenia! W prawo odchodzi inna uliczka, pnąca się pod górę. Na szczycie znajdziesz dom Arausia. Zawsze sobie wyobrażałam, jaki piękny widok musi się stamtąd roztaczać na port…
Moja informatorka była młodą, szczupłą i bladą kobietą. Mówiła po grecku z równie silnym akcentem jak ja, z tym że nie łacińskim, lecz galijskim. Blond włosy, dawno nie myte i domagające się uczesania, zebrane miała do tyłu, związane na wysokości karku skórzanym rzemykiem i puszczone luźno na plecy. Nie nosiła biżuterii, ale paski jasnej skóry na kilku palcach wskazywały, że zazwyczaj były tam pierścionki. Czy bieda zmusiła ją do ich sprzedania, czy też bała się je nosić publicznie? W jej głosie pobrzmiewała nutka histerii. Sprawiała wrażenie zadowolonej, że może z kimś porozmawiać, choćby tylko z dwoma obcymi pytającymi o drogę.
– Ach, te mewska! Kiedy byłam mała, pomagałam czasem mamie przynosić jedzenie z rynku. W takim koszu jak ten… może nawet w tym samym? Jest starszy ode mnie. Któregoś razu poszłyśmy tą uliczką i zrobiłyśmy straszny błąd, bo mewy nas zaatakowały. Frunęły wprost na mnie i przewróciły mnie, ukradły z kosza, co chciały, a resztę rozrzuciły na bruku. W koszu musiały być najróżniejsze produkty, oliwki, kapary, chleb, ale oczywiście to ryby przyciągnęły je najbardziej…
Zerknąłem do koszyka, który trzymała przewieszony przez rękę. Pałąk był ze skóry, a wokół krawędzi widniał galijski spiralny wzór. Dzisiaj żadna mewa by jej nie napastowała: koszyk był pusty.
– W uliczkę po lewej, powiadasz? Dziękuję.
Skinąłem na Dawusa i ruszyliśmy dalej. W oczach kobiety błysnął płomyk szaleństwa.
– Widzisz, zięciu? Mówiłem, że z łatwością odnajdziemy dom Arausia. Wystarczy popytać miejscowych.
– Jasne. Ty ich pytasz co chwilę, a oni każą nam łazić w kółko.
– To przez te kręte uliczki. Trudno się zorientować w tym labiryncie. Spójrz tam. Czy to może być ten dom z niebieskimi drzwiami?
– One są zielone, nie niebieskie.
– Tak myślisz?
– I nie ma tam żadnej bocznej alejki.
– Faktycznie, nie ma…
Dawus wciągnął głośno powietrze. Nic dziwnego, że się złości, pomyślałem, ale w tej samej chwili pojąłem, że chodzi o coś więcej.
– Może od nich się dowiemy, którędy iść? – spytał.
– Od kogo?
– Tych dwóch, którzy nas śledzą.
Opanowałem chęć obejrzenia się i spytałem:
– Ci sami co wtedy?
– Tak myślę. Zdawało mi się, że mignęli mi przed oczami zaraz po wyjściu z willi. Teraz znowu ich widzę. To nie może być zbieg okoliczności.
– Chyba że akurat dwaj inni cudzoziemcy błądzą po massylskich zaułkach w poszukiwaniu Arausia. Kto mógł ich nasłać? Komu zależy na śledzeniu nas? Z pewnością nie Apollonidesowi. Spędziliśmy noc pod jego dachem. Gdyby chciał nas przypilnować, mógł nas po prostu zatrzymać, a nawet zamknąć. Już to, że łazimy po tych uliczkach, świadczy, że musiał o nas zapomnieć.
– Jeżeli nie pozwolił nam się wymknąć celowo, żeby sprawdzić, dokąd pójdziemy.
– A po cóż miałby to robić? – Wzruszyłem ramionami.
– Może wie, za czym węszymy.
– Ależ, Dawusie, tego nawet ja sam nie wiem.
– Oczywiście, że wiesz. Widzieliśmy, jak zięć Apollonidesa morduje niewinną młodą kobietę, a teraz chcesz znaleźć na to dowody. Sprawy toczą się już dostatecznie źle dla pierwszego timouchosa i bez skandalu ze zbrodnią.
– Zakładasz, że Apollonides wie, iż Zeno zabił Rindel?
– Mógł przycisnąć zięcia do muru i zmusić do wyznania winy.
– Przyjmujesz też, że on wie, iż ja jestem zainteresowany tą sprawą.
– Byłeś naocznym świadkiem. Sam mu powiedziałeś, coś widział. A jeśli kazał obserwować dom Ofiarowanego, to wie, że odwiedził cię Arausio. A po co ojciec Rindel miałby tam przychodzić, jeśli nie z pytaniami o śmierć córki?
– Załóżmy, że się nie mylisz, Dawusie. Dlaczego więc Apollonides po prostu mnie nie zamknął? Mógł nawet uciąć mi głowę, by mieć mnie z głowy?
– Dlatego, że chce się dowiedzieć, dokąd pójdziesz, z kim będziesz rozmawiał. Chce sprawdzić, kto jeszcze domyśla się prawdy, aby i z nim się rozprawić. – Dawus postukał się w czoło. – Sam wiesz, jak pracuje umysł takiego człowieka. Apollonides może jest zaledwie szczupakiem w porównaniu z rekinami w rodzaju Cezara i Pompejusza, ale pływa w tych samych wodach. Jest w takim samym stopniu politykiem jak oni, a jego myśli biegną identycznym torem. Wieczne knowania, intrygi, podpalanie i gaszenie pożarów, zgadywanie, co nastąpi, co kto wie, a przede wszystkim, jak to wszystko obrócić na swoją korzyść. Głowa mnie boli od samego myślenia o takich ludziach!
Zmarszczyłem brwi.
– Według ciebie jestem więc jak pies, któremu się zdaje, że poluje na własną rękę, a w rzeczywistości Apollonides trzyma mnie na długiej smyczy?
– Coś w tym rodzaju. – Tym razem to Dawus się zmarszczył; ten nadmiar metafor wyraźnie go zmęczył.
– Widzisz teraz naszych prześladowców? – spytałem.
– Nie – odpowiedział, obejrzawszy się dyskretnie przez ramię.
– To dobrze, bo chyba znaleźliśmy ów dom z niebieskimi drzwiami i z boczną alejką. Jeśli znajdziemy się za rogiem dostatecznie szybko, może uda się nam ich zgubić.
Informacje Galijki okazały się dokładne; posługując się jej wskazówkami, znaleźliśmy dom Arausia bez problemu. Najwyraźniej udało się nam też wyśliznąć śledzącej nas dwójce mężczyzn. Dawus wypatrywał ich czujnie do ostatniej chwili, kiedy ja już stukałem do drzwi, ale się nie pojawili. Otworzył nam sam Arausio. Meto kiedyś mi powiedział, że w niektórych plemionach galijskich obyczaj, wynikający z odwiecznych zasad gościnności, nakazuje gospodarzowi witać gości osobiście, a nie za pośrednictwem niewolnika. Arausio był blady i wymizerowany. Od jego wizyty w domu Ofiarowanego upłynęły zaledwie dwa dni, ale widziałem wyraźnie, że od tamtej pory coś się w nim wypaliło. Trudy oblężenia i osobista tragedia go wyczerpały. Poznał mnie od razu i twarz mu się rozjaśniła.
Читать дальше