– Przynajmniej tyle mogłem zrobić. W końcu jestem wybawcą, czyż nie? Moja śmierć ma ponoć w ostatnim momencie i w jakiś tajemniczy, mistyczny sposób uratować Massilię przed wrogami. Tymczasem coraz bardziej wygląda na to, że kapłanom Artemidy nie uda się dokonać takiej sztuki; gdyby zaś nawet tak się stało, mnie tu już nie będzie i nie będę mógł tego sprawdzić. Jedno, co na pewno mogę zrobić, to stać w tej norze i patrzeć, jak moi dwaj przyjaciele, żywi i w zasadzie zdrowi, pochłaniają chleb, który nie jest mi do niczego potrzebny. Czerpię z tego przedziwną przyjemność.
– Jeszcze żaden chleb tak mi nie smakował jak ten – zapewniłem go cicho.
Hieronimus wzruszył tylko ramionami.
– Powiedziałeś, że nie wrócisz do willi. Dlaczego, skoro udało ci się udobruchać kapłanów?
– Bo willa już nie istnieje.
Zamrugałem, nie rozumiejąc.
– Jak to, nie istnieje?
– Willi Ofiarowanego już nie ma. Tłum spalił ją dzisiejszej nocy.
– Co?
– To się stało późną nocą. Pewnie nic nie słyszeliście w tej pieczarze, którą wam przydzielono, ale nagle zabrzmiały rogi obwieszczające alarm pożarowy. Wyrwały mnie z głębokiego snu. Śniła mi się matka, ale to był dobry sen, o dziwo. Potem te rogi… Wstałem i wyszedłem na balkon. Nad moją dzielnicą zobaczyłem czerwoną łunę. Podobno tłum zebrał się wieczorem pod moim domem, żądając, aby mnie natychmiast wyprowadzono i pognano na Skałę Ofiarną. Apollonides postawił pod willą wartę, ale za słabą. Tłumaczyli ludziom, że nie ma mnie w domu, ale nikt im nie uwierzył. Rozbito bramę i wdarto się do willi. Ponieważ mnie tam rzeczywiście nie było, ludzie ogołocili ją ze wszystkiego, co dało się ukraść, a potem podłożyli ogień. – Hieronimus pokręcił głową. – Podpalanie domu w oblężonym mieście jest nie tylko poważnym przestępstwem, ale i niewyobrażalną głupotą. Gdyby ognia nie udało się opanować, wiecie, co by się działo? Ludzie uwięzieni w obrębie murów, w porcie zaledwie parę statków, którymi można by uciec, rozruchy, grabieże… los może straszniejszy niż cokolwiek, co może nam zgotować Cezar! Na szczęście pokonani wartownicy zdołali wezwać posiłki i wszcząć alarm pożarowy. Ludzie Apollonidesa ugasili ogień. Mój dom zamienił się w zgliszcza, ale sąsiednie ocalały. W rezultacie znów jestem bezdomny… Cóż to za ironia losu! A wśród popiołów sterczy na tykach dwadzieścia głów rabusiów, których żołnierzom udało się schwytać. Ich bezgłowe zwłoki wrzucono do morza.
Resztka chleba w moich ustach jakby nagle spęczniała.
– Hieronimusie, to straszne!
– Zgadzam się z tobą. Już nie będziemy mogli zasiąść na moim pięknym tarasie, patrzeć na chmury nad morzem i sącząc falerna, wieść dysput o paradoksach.
– Nie o to mi chodzi. Chciałem powiedzieć…
– Wiem, co chciałeś powiedzieć, Gordianusie. – Ofiarowany westchnął. – Najgorsze, że nie ośmielę się choćby na krok wyjść z tego domu. Gdyby tłum zobaczył moją lektykę lub moje zielone szaty… Nie mam zamiaru zostać zrzucony ze Skały Ofiarnej. Kiedy nadejdzie czas, chcę pełnego ceremoniału. Kadzidło, śpiewy, et cetera, et cetera, jak to się mówi u was, w Rzymie. Nikt mnie nie będzie strącał. Sam skoczę, z własnej woli, jak ta biedna dziewczyna, której śmierć widzieliśmy.
– Ona została zepchnięta. – Szept Dawusa był ledwo słyszalny i Hieronimus nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
– No i tkwię w domu Apollonidesa jak w pułapce. To ostatnie miejsce w Massilii, w którym pragnąłbym przebywać, a i gospodarzowi mój pobyt nie w smak. Bogini pewnie uważa, że obaj jesteśmy siebie warci. Kto wie, może ta ponura dziewica Artemida ma jednak ociupinę poczucia humoru? – Założył ręce na piersi i oparł się o futrynę, taksując wzrokiem naszą nędzną klitkę. – Wygląda na to, że wczorajsze wypadki w efekcie wydatnie obniżyły wasz status. Jedna lampka, dwa łóżka i jeden wspólny nocnik. Nie macie nawet drzwi ani choćby zasłony, która dawałaby trochę prywatności.
– Mogło być gorzej – zauważyłem. – Moglibyśmy mieć drzwi z zamkiem. I tak nie jestem pewien, czy jesteśmy wolni.
– Biorąc pod uwagę splot ostatnich wydarzeń, myślę, że Apollonides całkiem o was zapomniał. Ma pełne ręce roboty i zapewne nawet o was nie pomyśli, dopóki wasze ścieżki znów się nie skrzyżują. Ta kwatera jest spartańska, ale skoro i tak nie macie dokąd pójść, radzę skorzystać z gościny tak długo jak się da. Siedźcie tu cicho, dowiedzcie się, gdzie opróżniać ten wasz nocnik, no i zapewnijcie sobie sympatię niewolników domowych. Rzućcie parę aluzji, rozgłoście dyskretnie, że jesteście przyjaciółmi Cezara, a więc osobami, którym warto nadskakiwać, choć nie tak dobrymi, by kogoś podkusiło zamordować was we śnie… a sami chodźcie sobie, gdzie chcecie, ale starajcie się nie rzucać zbytnio w oczy.
Skinąłem głową na znak przyjęcia dobrej rady.
– Najtrudniejsze będzie znalezienie jedzenia. Słyszałem, jak Milo narzekał wczoraj w rozmowie z Domicjuszem na nowe ograniczenia racji żywnościowych. Każda porcja w każdym domu będzie jeszcze mniejsza.
– Poza moją. Nie martw się o jedzenie, Gordianusie. Dopóki tu jestem, nie dam wam zginąć z głodu.
– Doprawdy, Hieronimusie, nie wiem, jak ci…
– To nie rób tego, Gordianusie. Nie ma potrzeby. Teraz jednak muszę was opuścić. Ma się odbyć jakaś nużąca ceremonia, którą kapłani Artemidy czują się w obowiązku odprawić tego ranka w domu pierwszego timouchosa. Pewnie ku czci tych, którzy zginęli wczoraj na morzu. Z jakiegoś nie znanego mi powodu mam się tam pojawić i sterczeć gdzieś na dalszym planie. – Odwrócił się, by odejść, ale coś sobie przypomniał. Sięgnął ręką do zawieszonego u pasa woreczka i rzekł: – Byłbym zapomniał. Macie tu dwa gotowane jajka, jeszcze nie obrane. Możecie je sobie zjeść na obiad…
Problem jedzenia był rozwiązany, przynajmniej chwilowo. Pozostawała jednak kwestia swobody ruchów. Chodźcie sobie, gdzie chcecie, powiedział Hieronimus. Jak jednak mamy wyjść z domu i potem wrócić? Poprzedniego wieczoru weszliśmy na teren posesji Apollonidesa przez pilnie strzeżoną bramę. Trudno się spodziewać, że warta przepuści nas bez pozwolenia pierwszego timouchosa albo choćby bez okazania jakichś dokumentów. Skorzystałem więc z innej rady Ofiarowanego i odszukałem młodego niewolnika, który zaprowadził nas wczoraj na ucztę. Chłopak przyjął za pewnik, że jesteśmy gośćmi jego pana, i to znaczniejszymi. Po naszym akcencie domyślił się też, że nie jesteśmy miejscowymi i potrzebujemy przewodnika. Kiedy zapytałem go o najłatwiejszy sposób wychodzenia na ulicę, bez wahania wskazał furtkę dla niewolników znajdującą się w tylnej części muru pomiędzy kuchnią a magazynami. Furtka była pilnowana, ale nie przez zbrojnych; stał tam na posterunku stary niewolnik, który spędził na tym zajęciu większość życia. Był to prosty, gadatliwy człowiek, z którym dobrze się rozmawiało, choć z powodu braku uzębienia niełatwo go było zrozumieć. Musiałem często prosić go o powtórzenie jakiegoś słowa czy zdania, taktownie udając, że kiepsko znam grecki. Jak mi powiedział, straż przy głównej bramie była czymś nowym. Wystawiono ją dopiero w wyniku wczorajszego chaosu. W zwykłych okolicznościach willa pierwszego timouchosa nie wymaga większych środków bezpieczeństwa niż domy innych bogaczy, a może mniej; któryż złodziej ośmieliłby się okraść najważniejszego obywatela miasta?
– Na ogół to najbezpieczniejszy dom w całej Massilii! – upierał się stary. – No, ale to nie znaczy, że możemy tu wpuszczać każdego, nie? Dlatego kiedy wrócisz, zastukaj do furtki w ten sposób. – Zademonstrował owo „hasło”, trzykrotnie kopiąc nogą w drzwi. – A zresztą, dajmy temu spokój. Krzyknij po prostu swoje imię. Zapamiętam je. Jest dziwne nawet jak na Rzymianina. Nigdy takiego nie słyszałem. A uważaj na siebie w mieście. Zaczynają się tam dziać różne rzeczy. Co masz takiego ważnego do załatwienia, że cię to wygania z bezpiecznego domu? Wiem, wiem, to nie mój interes…
Читать дальше