– Teraz ty – powiedział.
Wyciągnął do mnie rękę. Gdyby była choć trochę krótsza, nie miałbym szans jej dosięgnąć. Jego uścisk był mocny. Wolną ręką uczepiłem się krawędzi skalnego zagłębienia nad moją głową i wystawiłem lewą stopę tak daleko jak mogłem. Stopień był tuż poza moim zasięgiem. Dopiero gdy Dawus pociągnął mnie mocno ku sobie, udało mi się oprzeć dobrze palce. Naśladując go, podciągnąłem się w górę i wysunąłem nad przepaść. Poczułem się nagle słabo i miałem wrażenie, że nie panuję nad swoim ciałem.
– Spokojnie! – szepnął Dawus. – Patrz na skałę, a nie w dół. Widzisz następny stopień?
– Widzę.
– Wcale nie jest tak daleko, jak to wygląda.
– Nie bardzo mnie to pociesza…
Dawus nie rozluźnił uścisku ani na chwilę. Podniosłem prawą stopę, szukając niezdarnie następnego oparcia, znalazłem je i znów posunąłem się naprzód. Przez mgnienie oka miałem absolutną, przyprawiającą o mdłości pewność, że gdyby Dawus nie trzymał mnie za rękę, straciłbym równowagę i spadł ze skały. Zerknąłem w dół. Ściana opadała pionowo niemal do samej wody, ale w końcu musiałbym uderzyć albo o nią, albo o mur… i dalej już odbijać się jak piłka aż do końca. Zamknąłem oczy i przełknąłem ślinę.
W chwilę później stałem już pewnie na skale. Jeszcze jeden, stosunkowo łatwy krok i znalazłem się na nawisie, gdzie podłoże było znacznie mniej strome. Dopiero wtedy Dawus puścił moją dłoń i ruszył przed siebie na czworakach, a ja poczłapałem za nim, z trudem uspokajając oddech.
Ze Skały Ofiarnej roztaczał się niczym nie przesłonięty widok we wszystkich kierunkach, ale sam szczyt był nieco wklęsły, jak język zwinięty w trąbkę. Jeśli zachowamy skuloną pozycję, nikt ze zgromadzonych na murach po obu stronach skały gapiów nie będzie mógł nas spostrzec. Pozostawaliśmy widoczni tylko dla tych, którzy mogli patrzeć w tę stronę z domów na stokach massylskich wzgórz. Kiedy się odwróciłem, by popatrzeć na willę Ofiarowanego, ujrzałem, że Hieronimus stoi oparty rękami o balustradę tarasu, wpatrując się w nas z napięciem.
Wysunąłem głowę ponad przeciwległą krawędź skały, spoglądając na mur po drugiej stronie. Tłum był tam jeszcze gęstszy niż w miejscu, skąd przyszliśmy, ale choć skała nie zasłaniała widoku, ludzie trzymali się od niej z daleka. Rozejrzałem się za jakąś drogą zejścia na tamtą stronę, ale była ona jeszcze mniej dostępna. Nie widać było nawet tak lichych punktów oparcia, z jakich my skorzystaliśmy. Nie podnosząc się, odwróciłem się ku morzu i podpełzłem do krawędzi, by spojrzeć w dół. Skała tworzyła tu półkę wystającą poza linię murów i zakończoną pionowym urwiskiem. Daleko w dole ujrzałem poszarpane skalne zęby, omywane przez spienione fale, połyskujące złotem i morskim zielonkawym błękitem w łagodnym świetle poranka. Dawus przyczołgał się do mnie i też wyjrzał poza krawędź.
– I co myślisz, Dawusie? Czy ktokolwiek mógłby przeżyć upadek z tej skały?
– Niemożliwe! Oczywiście, gdyby nie te kamienie…
Spojrzałem ponad jego plecami na miejsce, skąd podobno skoczył Meto. Mur opadał tam pionowo do wody; u jego podnóża nie było żadnych wystających skał. Gdyby nie te kamienie… to co? Człowiek mógłby uderzyć o powierzchnię wody i przeżyć? Nie było sensu snuć podobnych rozważań, a jednak złapałem się na tym, że wpatruję się w zieloną toń, jak gdyby strzegła tajemnicy, którą można odkryć, jeśli odpowiednio długo i intensywnie będzie się patrzeć. Dawus nagle szturchnął mnie w bok.
– Teściu, patrz!
Z portowego kanału wychynęła na otwarte wody massylska galera. Na jej pokładzie tłoczyli się łucznicy i obsługa katapult. Za nią zobaczyłem następny okręt, i jeszcze jeden. Wiosła migotały w słońcu, a na szczycie każdego masztu łopotały na wietrze błękitne proporce. Każdy kolejny okręt witany był głośnymi wiwatami zebranych na murach ludzi. Gapie wymachiwali rękami, powiewali czym kto miał, nawet kocami. Widziane z pokładów galer mury Massilii musiały przedstawiać ożywiony spektakl ruchu i kolorów.
– Myślałem, że flota massylska została zniszczona – zdziwił się Dawus.
– Nie zniszczona, tylko okaleczona – sprostowałem. – Zbyt osłabiona, by stawić czoło okrętom Cezara. Nie wątpię, że szkutnicy ciężko harowali, by doprowadzić do ładu te galery, które przetrwały bitwę, a także przy remoncie starych statków. Popatrz, tamten stateczek jest niewiele większy od łodzi rybackiej, ale wyposażyli go w osłony dla wioślarzy i zamontowali na nim katapultę.
Na morze wypływało coraz więcej jednostek z błękitnymi proporcami. Pierwsza z nich już złożyła wiosła i postawiła żagiel, robiąc przy tym zwrot w lewo, by złapać wiatr wiejący wzdłuż kanału między stałym lądem i leżącymi dalej wyspami. Inne okręty robiły to samo, zwinnie sterując przy brzegu, i znikały nam z oczu za niskimi wzgórzami po przeciwnej stronie portu.
– Dokąd oni płyną? – spytał Dawus.
– Hieronimus mówił, że flota z odsieczą od Pompejusza zakotwiczyła o kilka mil stąd, w miejscowości Taurois. Massylczycy pewnie chcą się z nią połączyć, aby wspólnie uderzyć na okręty Cezara.
– O wilku mowa… – Dawus wskazał dłonią na wyspy.
Z ukrytego za nimi kotwicowiska wypływała galera za galerą. Flota Cezara stawiała żagle, ruszając w pościg za Massylczykami. Dlaczego tak długo z tym zwlekali? Według Hieronimusa statek z wiadomością od Pompejusza przybył do portu, nie zwracając na siebie uwagi. Nagłe pojawienie się odremontowanej massylskiej flotylli chyba zaskoczyło Rzymian i teraz pospiesznie starali się nadrobić stracony czas.
Ostatni massylski okręt opuścił wody portowe i położył się na kurs wzdłuż wybrzeża, zanim pierwsza jednostka Cezara zdążyła się wychylić zza wysp i rozpocząć pościg. Nie miałem wątpliwości, że galery massylskie są szybsze i obsadzone przez sprawniejsze załogi.
– Gdyby to były tylko regaty, Massylczycy wygraliby bez wysiłku – zauważył Dawus.
– Mogą mieć lepsze okręty i lepszych żeglarzy – przyznałem. – Co się jednak stanie, kiedy zawrócą i podejmą walkę?
Zza naszych pleców dobiegł czyjś głos:
– Gdybyśmy tylko my, Massylczycy, mieli swoją Kasandrę jak Trojanie, żeby odpowiadała na takie pytania!
Obaj aż podskoczyliśmy. Nad nami, z rękami na biodrach i rysujący się ciemno na tle rozświetlonego nieba stał Hieronimus.
– Co ty tutaj robisz? – spytałem, kiedy już ochłonąłem.
Hieronimus się uśmiechnął.
– Myślę, że mam większe prawo tu przebywać niż ty, Gordianusie.
– Ale jak…
– Łatwiejszą drogą, po skale od jej podnóża, tak samo jak ta kobieta i żołnierz. Widziałem was wcześniej, jak się bujacie nad przepaścią. Macie szczęście, że obaj nie spadliście i nie skręciliście sobie karków.
Usłyszałem stłumione okrzyki, wyrażające zaskoczenie i niepokój. Uniosłem trochę głowę, by spojrzeć nad krawędzią na zgromadzonych ludzi.
– Spostrzegli cię, Hieronimusie. Musieli cię rozpoznać po zielonej szacie. Gapią się tu, pokazują cię palcami, szepczą…
– I co z tego? Niech się gapią. Myślą pewnie, że wlazłem tu, by się rzucić w morze. O, to by się im podobało! Ofiara flocie na szczęście. Ale ja nie mam zamiaru skakać. Byłoby to przedwczesne. To kapłani Artemidy wybiorą odpowiednią chwilę. – Podszedł na skraj urwiska i spojrzał w dół. Obaj z Dawusem trzymaliśmy się nisko, ale odsunęliśmy się na boki, żeby zrobić mu więcej miejsca. – Dawno tu nie byłem. Przyznam, że to dziwne uczucie.
Читать дальше