– Czy tak to wyglądało w dniu, kiedy massylska flota wypłynęła z portu, by się zmierzyć z okrętami Cezara? – spytałem.
Hieronimus podążył wzrokiem za moim spojrzeniem i odrzekł:
– Tak samo. Wszyscy, którzy nie mieli przydzielonych funkcji bojowych, zebrali się na murze, by patrzeć na bitwę. Jedni stali jak posągi i wpatrywali się w morze, inni zbijali się w małe grupki albo nerwowo chodzili tam i z powrotem, a wszystkich łączyły nadzieja i okropny strach, że wszystko może pójść jak najgorzej… co się też stało. – Na usta wypełzł mu słaby ironiczny uśmieszek. – Widzisz? Niektórzy przytaszczyli koce, parasole, a nawet składane krzesła. Przyszli gotowi czekać na murze przez cały dzień. Ostatnim razem ci sami gapie przynieśli też koszyki z jedzeniem. Patrzenie, jak ludzie się nawzajem zabijają, to wyczerpujące zajęcie i można przy nim zgłodnieć… Dziś jednak nie widzę, aby ktokolwiek miał ze sobą żywność. Pewnie racje są za małe. Jeszcze trochę chleba, Gordianusie? Skosztuj tych nadziewanych daktyli.
Na ścianie Skały Ofiarnej lśniły pierwsze promienie wschodzącego słońca. Mimo iż jej szczyt zapewniłby najlepszy widok na port i przyległy akwen, gapie skrzętnie ją omijali.
– Wiesz co, Dawusie? Naszła mnie nagła ochota przyjrzeć się z bliska Skale Ofiarnej – oznajmiłem.
– Stąd mamy niezły widok.
– Nie najgorszy, to prawda. Ale to mi nie wystarcza.
– Apollonides powiedział, że nikt nie ma na nią wstępu – rzekł Dawus, nagle nachmurzony. – To święte miejsce, zakazane, przynajmniej dopóki Ofiarowany jeszcze… – Urwał i odwrócił wzrok od Hieronimusa.
– A my posłusznie trzymaliśmy się od niej z daleka. – Skinąłem głową. – Do dzisiaj. Każdego innego dnia natychmiast zwrócilibyśmy na siebie uwagę, gdybyśmy spróbowali myszkować w jej pobliżu. Kazano by nam się wynosić, a może i aresztowano by nas. Dzisiaj jednak, kiedy władze mają inne problemy na głowie, a na dodatek pełno wszędzie ludzi, niewykluczone, że uda nam się to wykorzystać. – Włożyłem do ust kolejnego daktyla, rozkoszując się jego smakiem. – Najedz się porządnie, Dawusie. Chyba nieprędko znów coś wrzucimy na ząb… byłoby nietaktem brać ze sobą jedzenie między głodnych.
Na ulicach nikt nie zwracał na mnie uwagi, Dawus jednak przyciągał zdziwione spojrzenia. Ponieważ niewolnikom zakazano wychodzić z domów, a wszyscy obywatele zdolni do noszenia broni zostali wezwani na nabrzeża portu, poza paroma żołnierzami rozstawionymi tu i ówdzie dla pilnowania porządku w okolicy nie widzieliśmy wśród zmierzających na mury kobiet, dzieci i starców ani jednego młodego mężczyzny. Ze swymi szerokimi barami i niepoślednim wzrostem mój zięć wyróżniał się w tłumie. Nikt jednak nam nie przeszkodził we wmieszaniu się między ludzi wchodzących do najbliższej baszty, aby schodami dostać się na górę. Była to właśnie ta baszta, w której po upadku kobiety ze Skały Ofiarnej zniknął ów żołnierz w jasnoniebieskiej pelerynie. Tymi schodami uciekał z miejsca zbrodni, jeśli rzeczywiście była to zbrodnia. Dziś szliśmy jego śladami w przeciwnym kierunku i każdy stopień przybliżał nas do skały.
W połowie drogi przystanąłem dla złapania oddechu, pozwalając innym nas omijać.
– Nie widać gdzieś naszych wczorajszych „cieni”? – spytałem, spoglądając w dół, w czeluść baszty.
– Nic nie zauważyłem – stwierdził Dawus. – Ci dwaj wyróżnialiby się w tym tłumie prawie tak samo jak ja.
Ruszyliśmy dalej i wkrótce wynurzyliśmy się z baszty na galerię biegnącą wzdłuż korony muru. Po prawej, w kierunku morza, ludzie tłoczyli się w kilku szeregach, starając się zająć miejsca z jak najlepszym widokiem. Odwróciłem się w przeciwną stronę, ku łańcuchowi wzgórz gęsto nakrapianych dachami domów. Bezskutecznie wypatrywałem willi Ofiarowanego, dopóki Dawus mi jej nie wskazał. Dopiero wtedy wyraźnie zobaczyłem zieloną sylwetkę Hieronimusa, siedzącego wciąż na okolonym drzewami tarasie. Jeżeli i on nas zobaczył, nie dał tego po sobie poznać. W dali, za konturem linii zabudowy miejskiej, widoczny był szczyt góry, na której Treboniusz rozbił obóz i bez wątpienia w tej chwili bacznie obserwował miasto i morze.
Patrząc znów w stronę wody, widziałem jedynie przebłyski błękitu pomiędzy sylwetkami gapiów. Dawus, który przewyższał wzrostem większość zgromadzonych, powiedział mi, że widzi cały akwen od wejścia do portu aż po sterczące z morza wyspy i jeszcze dalej. Na tylnej stronie galerii było dość miejsca, abyśmy mogli swobodnie iść ku ogromniejącej nad nami z każdym krokiem Skale Ofiarnej. Biel jej urwistych ścian była złamana szarymi plamami i czarnymi smugami spływającymi wzdłuż wyrzeźbionych przez wiatr i deszcze zmarszczek. Skała wyrastała ponad mur i była też dalej wysunięta w morze, tworząc wystający nawis niczym stewa ogromnego statku. Im bardziej się do niej zbliżaliśmy, tym rzadszy stawał się tłum gapiów; odcinek muru przylegający do samej skały był zaś zupełnie pusty. Nie wątpiłem, że Massylczycy stronią od niej z przesądnego strachu i szacunku dla jej świętości, ale była też bardziej prozaiczna przyczyna: od pewnego miejsca jej wystający masyw przesłaniał widok na wyspy, a zwłaszcza na wejście do portu.
Tam, gdzie mur stykał się ze skałą, budowniczowie fachowo przycięli kamienne bloki tak, by nie pozostawić najmniejszej szczeliny. Wapienna maczuga górowała nad galerią, na której staliśmy, tworząc przy tym nad nią rodzaj płytkiej groty. Tamtego dnia widzieliśmy, jak człowiek w niebieskiej pelerynie skoczył ze skały; odnalazłem teraz miejsce, gdzie musiał wylądować, i spojrzałem w górę. Wysokość na pewno nie była mniejsza niż trzy metry, a może i więcej. Przypomniałem sobie, że mężczyzna potknął się przy lądowaniu i potem utykał na lewą nogę, biegnąc ku baszcie.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że trafiliśmy w ślepy zaułek. Nie było innej drogi na skałę oraz na dalszy odcinek muru, jak tylko wspinaczka przez nawis. Okazało się jednak, że nie jest to do końca prawdą. Po lewej, od strony miasta, nawis raptownie się cofał; ktoś wykuł tam prymitywne, płytkie stopnie, niektóre zaledwie dające oparcie dla palców stóp. Żeby dosięgnąć pierwszego z nich, trzeba by dać długi krok ponad przepaścią, następne zaś były wykute bezładnie wzdłuż wyraźnie okrężnej linii, raczej tam, gdzie się dało, a nie tam, gdzie by należało, biorąc pod uwagę zasięg kroku przeciętnego człowieka. Wspinaczka na szczyt skały po tych stopniach wymagałaby sporo zwinności i siły, nie mówiąc już o zimnej krwi i cierpliwości; zapewne właśnie dlatego mężczyzna w niebieskiej pelerynie wolał je ominąć i zaryzykować bezpośredni skok na mur. Dawus spojrzał na mnie i uniósł brwi.
– Mam iść pierwszy, teściu? Łatwiej mi będzie dosięgnąć tego pierwszego stopnia, a potem mogę ci podać rękę, gdybyś potrzebował pomocy.
– Gdybym potrzebował? Jesteś wielce taktowny, mój zięciu. Nawet w twoim wieku zawahałbym się przed tym pierwszym krokiem. Pospiesz się, póki nikt na nas nie patrzy.
Zerknąłem przez ramię w stronę gapiów, a potem z zapartym tchem obserwowałem, jak Dawus sięga obiema rękami przed siebie, chwyta się skalnych występów, stawia lewą stopę na pierwszym stopniu, po czym podciąga się i przez moment zawisa ponad przepaścią w rogu między murem i ścianą skały. Zatrzymał się, sprawdzając równowagę i obliczając w myślach następny ruch; przesunął się dalej, wciąż wisząc nad otchłanią, i wystawił naprzód prawą stopę, sięgając do następnego stopnia. Ten manewr na powrót umieścił jego środek ciężkości nad litą skałą; usłyszałem, jak oddycha z ulgą, zanim i ja zrobiłem to samo.
Читать дальше