– Zabierz mnie stąd, Dawusie – szepnąłem. – Muszę wyjść na powietrze.
Wyszliśmy z pomieszczenia, ale lampę wciąż trzymał Werres, a bez niej w korytarzu panowała zupełna ciemność. Przypomniało mi to zatopiony tunel; poczułem, że robi mi się słabo. Odczekaliśmy, aż gospodarz zamknie brązowe drzwi, potem przycisnęliśmy się do ściany, aby go przepuścić. Werres z trudem nas minął i wysunął się na czoło. Wymuszony kontakt fizyczny z jego otyłym ciałem napełnił mnie wstrętem. Zapach jego perfum, wymieszany z odorem potu i dymu z lampy, przyprawiał o mdłości.
Wdrapaliśmy się po schodach do wnętrza domu i bez słowa ruszyliśmy do ogrodu i dalej, do westybulu. Przy drzwiach katylinarczycy zawahali się. Ale nawet jeśli mieli jeszcze coś do powiedzenia, nie byłem w nastroju do słuchania.
– Nie musicie nas odprowadzać do domu Hieronimusa – powiedziałem. – Sami tam trafimy.
– W takim razie pożegnamy się z wami tutaj – odrzekł Minucjusz.
Kolejno uścisnęli mi rękę, patrząc wymownie w oczy.
– Bądź silny, Gordianusie – rzekł Publicjusz. – Chwila naszego wybawienia jest bliska. Żadne z pytań nie pozostanie bez odpowiedzi.
Obaj ruszyli w swoją drogę. Zachwiałem się, ogarnięty nagłą słabością, i oparłem się na Dawusie. Za sobą usłyszałem śmiech Werresa.
– Obydwaj są kompletnymi wariatami oczywiście – zauważył. – I nie są w tym osamotnieni. W Massilii niemało jest takich fanatyków, sławiących Katylinę i jego tak zwaną wizję. Nie do wiary, ale tak jest. Kompletni wariaci, co do jednego.
Odwróciłem się i spojrzałem mu w oczy.
– A ty, Gajuszu Werresie? Jakiego słowa użyłbyś do opisania siebie?
– Chyba zachłanny. – Werres wzruszył ramionami. – I bystry, mam nadzieję. Kiedy dziesięć lat temu jeden z moich znajomych zaproponował mi kupno tego srebrnego orła, pomyślałem, że to może być niezła inwestycja. To unikat, oczywiście, i cenny nabytek, ale nigdy bym nie przypuszczał, że kiedyś kupię za niego powrót do Rzymu.
– O czym ty mówisz?
– Twoi dwaj przyjaciele może i mają siano w głowach, ale w jednym się nie mylą: Cezarowi rzeczywiście zależy na tym sztandarze. Bynajmniej nie z jakichś mistycznych pobudek ani też z powodów politycznych. Wszyscy dawni stronnicy Mariusza i tak już przy nim stanęli. Nie, on chce go mieć z przyczyn sentymentalnych. Mariusz był w końcu jego mentorem, a przy tym krewnym. Z Katyliną zaś się przyjaźnili. Zawsze podejrzewałem, że Cezar otwarcie poparłby Katylinę, gdyby chwila była po temu odpowiednia.
– Ci dwaj uważają, że Cezar zmierzał prosto do Massilii właśnie po ten sztandar.
Werres się roześmiał.
– Każdy, kto choć trochę zna się na mapach, wie, dlaczego Cezar się tu zjawił. Tak się składa, że Massilia leży na drodze do Hiszpanii, gdzie Cezar musi się rozprawić z wojskami Pompejusza, zanim będzie mógł przedsięwziąć cokolwiek innego. Niemniej pragnie tego orła… a ja akurat go mam. Z pewnością taka zdobycz warta będzie rehabilitacji jednego nieszkodliwego wygnańca…
– Oczekujesz, że Cezar przywróci ci obywatelstwo w zamian za sztandar?
– To chyba uczciwa wymiana?
– A zatem tylko wykorzystujesz katylinarczyków?
– Tak samo jak oni mają nadzieję wykorzystać mnie. Budzą we mnie odrazę, zapewne z wzajemnością. Jest jednak coś, co nas łączy: tęsknota. Chcemy wrócić do Rzymu. Chcemy wrócić do domu.
– I ja tego chcę, Gajuszu Werresie – szepnąłem.
Ruszyliśmy z Dawusem w drogę powrotną. W głowie miałem zamęt. Katylinarczycy z okrucieństwem wzbudzili we mnie nadzieję, zdawkowo nadmieniając, że widzieli się z Metonem po jego upadku do morza, a potem mi ją gwałtownie odebrali. Werres miał rację; są wariatami. A mimo to… gdzieś w głębi ducha uparcie się trzymałem nawet tych strzępków wiary w to, że Meto jakimś cudem przeżył. Czy to dlatego, że nie widziałem jego zwłok na własne oczy, nie umiałem przyjąć brutalnej prawdy o jego śmierci? Niepewność dawała miejsce wątpliwości, a ta z kolei dopuszczała nadzieję. Ale fałszywa nadzieja rani dotkliwiej niż rozpacz wynikająca z pewności.
Jak miałem rozumieć wzmiankę o wizytach zakapturzonej zjawy, która według Publicjusza i Minucjusza była lemurem Katyliny, a mnie nieodparcie kojarzyła się z tajemniczym wieszczkiem nazwanym przez rzymskich strażników świątyni w winnicy Rabidusem? Czy naprawdę mogłem spotkać w tej dziczy ducha Katyliny? Czy to on próbował mnie zawrócić z drogi do Massilii, wiedząc, że mój syn już nie żyje?
W wyobraźni raz za razem widziałem, jak Meto spada z wysokiego muru w morską toń. Widok ten w końcu zaczął się nakładać na utrwalony w pamięci incydent ze wspinającą się na Skałę Ofiarną kobietą, która zniknęła nam z oczu, jakby ją ktoś zepchnął albo ona sama skoczyła… a może spadła?
Szedłem ulicami Massilii w oszołomieniu, ledwo dostrzegając otoczenie, i zdałem się zupełnie na przewodnictwo Dawusa. W pewnej chwili dotknął mego ramienia i szepnął mi do ucha:
– Teściu, nie jestem pewien, ale chyba ktoś nas śledzi.
Aż podskoczyłem zaskoczony. Zamrugałem i rozejrzałem się wokoło, po raz pierwszy zauważając, że na ulicach są też inni ludzie. Było ich więcej, niż sądziłem. Mimo oblężenia życie w Massilii toczyło się dalej.
– Ktoś nas śledzi? Dlaczego tak uważasz?
– Dwaj faceci są stale jakieś sto kroków za nami. Właśnie obeszliśmy dookoła kilka domów, a oni wciąż tam są.
Odwróciłem się i stwierdziłem, że znów stoimy pod domem Werresa. Byłem widocznie tak otępiały, że nie zdawałem sobie sprawy, iż Dawus prowadzi mnie w kółko.
– Czy oni się do nas zbliżają? – spytałem.
– Nie, raczej utrzymują stały dystans. Myślę, że…
– No, mów.
– Myślę, że mogli nas śledzić już wcześniej, od chwili, gdy opuściliśmy dom Ofiarowanego. Wtedy nie miałem pewności, ale to muszą być ci sami ludzie.
– To pewnie agenci Wielkiej Rady. Chcą mieć oko na rzymskich gości Ofiarowanego. Jeżeli władze trzymają nas pod obserwacją, nic na to nie poradzimy. Rozpoznajesz któregoś? Może widziałeś ich wśród żołnierzy Apollonidesa?
– Trzymają się za daleko, żebym mógł się im dobrze przyjrzeć. – Dawus pokręcił głową i zmarszczył brwi. – A co, jeśli oni nie są nasłani przez Radę? Jeśli to ktoś inny kazał nas śledzić?
– To mi się wydaje nieprawdopodobne – odparłem. Zaraz jednak pomyślałem, że jedno, czego się w Massilii nauczyłem, to oczekiwać nieoczekiwanego. Zerknąłem za siebie, starając się, by wyglądało to naturalnie. – Którzy to?
– Teraz ich nie zobaczysz. Zeszli nam z widoku. Ale, teściu, czy nie widzieliśmy już gdzieś tego tam?
Odwróciłem głowę, patrząc tam, gdzie Dawus, w wąską boczną uliczkę, gdzie przed zamkniętym sklepem zebrała się grupa około dwudziestu kobiet ściskających w rękach puste koszyki; szeptały między sobą i rzucały wokoło ukradkowe spojrzenia. Było boleśnie oczywiste, że przyciągnęła je tu obietnica jakiegoś czarnorynkowego spekulanta, który zobowiązał się dostarczyć w umówione miejsce o umówionej godzinie jakieś przemycone produkty. Co też pomyśleliby o tym timouchoi?
– Widzę tam wiele kobiet, ale żadnego mężczyzny, Dawusie.
– Tam, nieco za nimi. Ma na głowie kaptur. Przecież to ten wróżbita, którego widzieliśmy w świątyni!
Wciągnąłem głośno powietrze. Postać była widoczna tylko przez chwilę, ale też miałem takie wrażenie. Lecz to przecież niemożliwe! Jak on mógłby przedostać się za mury? Uznałem, że wyobraźnia płata nam figle. Katylinarczycy wspominali o zakapturzonym gościu i to nasunęło nam na myśl wróżbitę. Ten ktoś najpewniej nie był nawet mężczyzną, ale po prostu jeszcze jedną klientką przemytnika, trzymającą się nieco na uboczu. Hmm…
Читать дальше