Skręciłem w uliczkę i ruszyłem ku grupce kobiet. Dawus podążył za mną bez słowa. Czy postać w kapturze nagle zadrżała, czy to kolejne psoty mojej wyobraźni? Dawus złapał mnie za ramię. Usiłowałem odtrącić jego dłoń, ale on ścisnął mnie jeszcze mocniej.
– Teściu, oni znów są! Ci dwaj, którzy nas śledzili. Z tyłu, za wróżbitą, na drugim końcu uliczki. Musieli pójść okrężną drogą.
Teraz i ja ich zobaczyłem. Byli za daleko, abym mógł widzieć rysy ich twarzy. Obaj mieli na sobie brązowe chitony i niczym się od siebie nie różnili. Postać w kapturze odwróciła głowę i chyba również ich spostrzegła, wyraźnie bowiem zadrżała. Starałem się przepchnąć między stłoczonymi kobietami; moja mina musiała je zaniepokoić, ponieważ natychmiast wybuchnęły potokami greckich słów wypowiadanych za szybko, bym je zrozumiał. W jednej chwili rozbiegły się jak spłoszone ptaki, biorąc nas zapewne za agentów Wielkiej Rady, którzy przybyli zlikwidować ich nielegalny handelek.
Przez chwilę panowało zamieszanie, a potem wąska uliczka nagle opustoszała. Kobiety gdzieś zniknęły, podobnie jak dwaj mężczyźni na jej drugim końcu. Nie było też śladu po tajemniczym osobniku w kapturze… jeśli on rzeczywiście tam przedtem był.
Tej nocy przyśnił mi się dzień togi Metona, kiedy skończył szesnaście lat i po raz pierwszy włożył ten męski strój, by paradować w nim na Forum Romanum. Poprzedniej nocy wpadł w panikę i dał się sparaliżować zwątpieniu: jak chłopiec, który się urodził niewolnikiem, może kiedykolwiek stać się prawdziwym Rzymianinem? Uspokoiłem go jednak i w ten pamiętny poranek moje serce rozpierała duma, kiedy patrzyłem, jak Meto kroczy przez Forum, obywatel między obywatelami.
W dzisiejszym śnie wszystko było tak jak wtedy, tylko że ani razu nie ujrzałem twarzy Metona. W jakiś dziwny sposób w ogóle go nie widziałem; tam, gdzie powinien stać, była pusta przestrzeń, mgliste nic. Z kolei obraz Forum był nawet żywszy niż w rzeczywistości, nadzwyczaj realistyczny, kipiący życiem, kolorami, dźwiękami. Mijaliśmy wielkie świątynie, przemierzaliśmy rozległe place. Wspięliśmy się długimi schodami na szczyt Kapitolu, napotykając zmierzającą na dół grupę senatorów, a wśród nich nie kogo innego, jak samego Cezara. Urodzony polityk, zawsze chętnie zabiegający o przychylność potencjalnych zwolenników, Cezar pogratulował Metonowi wejścia w wiek męski, choć ledwo na niego spojrzał. Czy to wtedy Meto spotkał go oko w oko po raz pierwszy? Tak musiało być. Któż mógł sobie wtedy wyobrazić, jak zbliży ich przeznaczenie?
Postać Cezara w moim śnie była szczególnie wyrazista. Jego twarz przypominała niemal własną karykaturę; kości policzkowe i wysokie czoło były lekko przerysowane, oczy lśniły jak w gorączce, wąskie usta rozciągnęły się w charakterystycznym uśmiechu, jakby z sekretnego dowcipu, który Cezar dzieli tylko z bogami.
Senatorowie poszli w swoją drogę, a nasz orszak piął się w górę. Na szczycie Kapitolu mój stary przyjaciel Rufus wypatrywał auspicjów, szukając na niebie ptaków, z których lotu mógłby odczytać boską wolę. Czekaliśmy długo na pojawienie się skrzydlatej wróżby, aż w końcu lotem błyskawicy spadł z przestworzy orzeł i wylądował u naszych stóp. Wielki ptak wbił w nas spojrzenie, a my gapiliśmy się na niego jak zaczarowani. Nigdy nie widziałem orła z tak bliska. Mógłbym wyciągnąć rękę i dotknąć go, gdybym się odważył. Nagle zerwał się do lotu; rozległ się łopot mocarnych skrzydeł i po chwili już go nie było. Cóż to mogło znaczyć? Orzeł jest ulubieńcem Jowisza, najbardziej boskim wśród ptaków. Według Rufusa jego pojawienie się akurat w dniu togi Metona, zwłaszcza tak blisko nas, było najlepszym omenem, jaki sobie można wyobrazić. Już wtedy jednak czułem nieokreślony niepokój. Później, kiedy Meto po raz pierwszy ujrzał orli sztandar Katyliny, wydało mu się to kolejnym znakiem od bogów, objawieniem ich woli i jego przeznaczenia. Myślę, że to właśnie w tamtej chwili naprawdę stał się mężczyzną, to znaczy nieodwracalnie wyzwolił się spod mojej władzy i ruszył ku niebezpieczeństwom, przed którymi już nie mogłem go chronić.
Nagle zostałem przeniesiony, jak to bywa w snach, do zupełnie innego miejsca. Znalazłem się w komorze pod willą Gajusza Werresa, wśród gór błyszczących monet i wysadzanych klejnotami dzieł sztuki. Zdawało mi się, że i Meto tam jest, choć wciąż niewidzialny. Srebrny orzeł Katyliny patrzył na nas, niesamowicie prawdziwy… i nagle ożył! Wydał przenikliwy pisk i zatrzepotał skrzydłami, usiłując wzbić się do lotu w tej ciasnej izbie. Miotał się jak oszalały, jego dziób i szpony przecinały powietrze jak sztylety. Zasłoniłem oczy. Sen zmienił się w koszmar pełen krzyków, zamieszania i krwi.
I wtedy się obudziłem. Dawus potrząsał mnie łagodnie za ramię.
– Teściu, zbudź się! Dzieje się coś ważnego!
– Co? – Potrząsnąłem głową, zdezorientowany i niepewny, gdzie jestem.
– W nocy przypłynął statek…
– Statek?
– Przedarł się przez rzymską blokadę i przywiózł wieści. Przybywają posiłki, okręty pełne żołnierzy wysłane przez Pompejusza!
Senny koszmar nie chciał odejść, oblepiał mnie jak pajęczyna. Usiadłem na łóżku, po omacku sięgnąłem do dzbanka stojącego na stoliku i prysnąłem sobie wodą na twarz. W izbie było mroczno, ale nie zupełnie ciemno, wlewał się do niej nikły poblask przedświtu. Przez mgnienie oka wydawało mi się… ponad wszelką wątpliwość… że jest tu Meto. Rozejrzałem się i choć go nie zobaczyłem, czułem dziwną pewność, że musi tu być, choć niewidzialny. Dawus spostrzegł, że zapatrzyłem się w przestrzeń, i swoim zwyczajem zmarszczył brwi.
– Teściu, jesteś chory?
Długo milczałem, zanim odrzekłem:
– Nie, Dawusie. Nie jestem chory. Czuję tylko ból w sercu…
To najwyraźniej go uspokoiło.
– No, to lepiej wstawaj. Całe miasto nie śpi, choć daleko do brzasku. Ludzie wyszli na ulice, obsiedli dachy i okna, krzyczą do siebie. Nie rozumiem po grecku, ale Hieronimus mówi…
– Hieronimus mówi, oby im burty przegniły i Posejdon zabrał ich do siebie!
Nasz gospodarz stał na progu z kwaśną miną. Odkaszlnąłem i spytałem:
– Czy to prawda, co mówi Dawus? Jakiś statek zawinął w nocy do portu?
– Szybki statek łącznikowy. Najwyraźniej prześliznął się między rzymskimi galerami niezauważony. Zadziwiające, jak szybko wiadomość obiegła miasto. Jak pożar przerzucający się z wiatrem z dachu na dach!
– I jeszcze jakieś okręty są w drodze?
– Tak mówi plotka. Jeden z dowódców Pompejusza dotarł do massylskiego porciku, Taurois. To tylko kilka mil stąd. Mówią, że ma osiemnaście okrętów… Siła równa flocie Cezara. – Hieronimus westchnął ponuro. – Chodź, Gordianusie. Ubierz się, zjemy razem śniadanie.
Przetarłem oczy i zadałem sobie pytanie, który z dwóch światów jest mniej pewny: ten, który opuściłem wraz z przebudzeniem, czy ten, w którym się ocknąłem? Czy jeszcze kiedykolwiek wróci ten czas, kiedy rano wstawałem z łóżka i wiedziałem z cudowną aż do znudzenia pewnością, co przyniesie każda kolejna godzina rozpoczynającego się dnia?
Do śniadania zasiedliśmy na tarasie. W tym uprzywilejowanym miejscu, odosobnionym, dającym rozległy i daleki widok, można się było czuć odizolowanym od świata, ale wyczuwalne w mieście podekscytowanie docierało i tutaj. Z ulicy pod nami dolatywały urywki rozmów przechodniów spekulujących na temat wielkości i jakości spodziewanych posiłków, wróżących zagładę flocie Cezara i pławiących się w marzeniach o straszliwej zemście na oblegających. Ktoś zadął w róg, a herold ogłosił, że wszystkim niewolnikom nakazuje się pozostanie w domach, sprawni obywatele zaś z rozkazu Wielkiej Rady mają się niezwłocznie stawić w porcie. Z pobliskich świątyń płynęły pochwalne hymny ku czci dziwacznego xoanon Artemidy i jej brata Aresa. U stóp nadmorskiego odcinka murów obronnych płynęła ludzka rzeka; mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy sunęli do baszt, wspinali się krętymi schodami i wysypywali się na koronę muru.
Читать дальше