A raczej to, co zeń zostało.
Most zarwał się dokładnie w środku, i to w tej samej chwili, gdy przejeżdżał nim ciężki wojskowy transport.
Obraz katastrofy budził zgrozę: słup wody i pary, wzbudzony upadkiem obu lokomotyw, spiętrzone platformy, z których urywały się jakieś masywne stalowe konstrukcje, i rzecz najokropniejsza – sypiące się w dół ludzkie figurki.
Glikeria Romanowna, przyciśnięta do ramienia Rybnikowa, krzyknęła rozdzierająco. Krzyczeli i inni pasażerowie.
Ostatni wagon pociągu specjalnego, przeznaczony zapewne dla oficerów, chwiał się chwilę na samej krawędzi wyłomu; ktoś zdołałby może wyskoczyć przez okno, lecz podpora osunęła się nagle i wagon także runął w dół, na stos sterczącego z wody, splątanego żelastwa.
– Boże, Boże! – zawołała histerycznie Lidina. – Czemu pan tak patrzy? Trzeba coś robić!
I data susa na korytarz. Ułamek sekundy później Wasyl Aleksandrowicz podążył za nią.
– Zatrzymać pociąg! – zaatakowała z egzaltacją kobieta nadkonduktora biegnącego do czołowego wagonu. – Tam są ranni! Tonący! Trzeba ich ratować!
Wczepiła mu się w rękaw, i to tak mocno, że kolejarz musiał stanąć.
– Jakie „ratować”? Kogo ratować? To istna kasza. – Blady jak trup kierownik pociągu próbował się wyrwać. – Co my możemy? Na stację trzeba, powiadomić.
Nie słuchając, Glikeria Romanowna biła go pięścią w pierś.
– Oni giną, a my odjeżdżamy? Zatrzymaj pan! Żądam tego! – wrzasnęła. – Łap się pan za ten swój, jak mu tam, hamulec!
Krzyki wywabiły z sąsiedniego przedziału czarniawego jegomościa o farbowanych wąsikach. Widząc wahanie kierownika pociągu, zawołał z pogróżką:
– Ja ci zatrzymam! Mam pilne sprawy w Moskwie!
Rybnikow łagodnie wziął Lidinę pod ramię i zaczął uspokajająco:
– Droga pani, istotnie… Oczywiście, straszliwa katastrofa, lecz jedyne, w czym możemy pomóc, to jak najszybciej zadepeszować z najbliższej…
– A niechże was! – zakrzyknęła Glikeria Romanowna. Rzuciła się do hamulca bezpieczeństwa i szarpnęła uchwyt.
Kto tylko stał w korytarzu, poleciał na łeb, na szyję. Pociąg, stanąwszy dęba, zazgrzytał po szynach. Ze wszystkich stron buchnęły krzyki i jęki – nikt z pasażerów nie wątpił, że ich także dosięgła zagłada.
Pierwszy oprzytomniał czarniawy, który nie upadł, lecz rąbnął jedynie głową w futrynę.
Z okrzykiem: „Zatłukę cię, cholero!” runął na ogłuszoną upadkiem histeryczkę i chwycił ją za gardło.
Sądząc z ogników, które błysnęły w oczach Wasyla Aleksandrowicza, podzielał on w pewnej mierze uczucia czarniawego jegomościa. Lecz we wzroku, jakim obrzucił duszoną Glikerię Romanownę, był – obok wściekłości – jakby i cień podziwu.
Rybnikow z westchnieniem złapał za kołnierz niepowściągliwego bruneta i odciągnął go na bok.
Zgłoska czwarta, w której na łów rusza wolny strzelec
Aparat zadzwonił o wpół do drugiej w nocy. Nie zdjąwszy jeszcze tubki, Erast Pietrowicz już skinął na kamerdynera, który wsunął w drzwi swą strzyżoną łepetynę, by podał ubranie. Telefonować o tej porze mogli tylko z Wydziału, i to bez wątpienia w jakiejś nadzwyczajnej sprawie.
Słuchając głosu, ze wzburzeniem brzęczącego w tubce, Fandorin coraz chmurniej ściągał czarne brwi. Zmienił rękę, by Masa mógł wsunąć ją w rękaw wykrochmalonej koszuli. Pokręcił głową na widok trzewików – kamerdyner zrozumiał i przyniósł wysokie buty.
Erast Pietrowicz nie zadał telefonującemu ani jednego pytania, oświadczył tylko:
– Dobrze, Leoncjuszu Karlowiczu, zaraz będę.
Już ubrany, przystanął na moment przed lustrem. Przyczesał szpakowate (mówią na takie „sól z pieprzem”) włosy, przejechał specjalną szczotką całkiem białe skronie i kształtne wąsiki, w których nie znać było jeszcze żadnego srebrnego włoska. Skrzywił się, przeciągnąwszy dłonią po policzku, lecz na golenie brakło czasu.
Wyszedł z mieszkania.
Japończyk siedział już w automobilu, trzymając w ręce podróżny sakwojaż.
W kamerdynerze Fandorina najcenniejsze było nie to nawet, że wykonywał wszystko szybko i ściśle według polecenia, lecz to, że umiał się obchodzić bez zbędnych rozmów. Istotnie, pan i służący nie zamienili dotąd ani słowa. Z wyboru obuwia Masa domyślił się, że czeka ich wyjazd gdzieś dalej, i rozporządził się w stosowny sposób.
Dwucylindrowy oldsmobile, ryknąwszy potężnym dwudziestokonnym motorem, z wizgiem porzucił Sadową, gdzie zamieszkiwał Fandorin, i w minutę potem sunął już mostem Czernyszewskim. Z niezdecydowanej szarzyzny nocnych niebios mżył drobny deszczyk, jezdnia lśniła od kałuż. Wspaniałe, niechlapiące pneumatyki firmy Her kule s ślizgały się po asfalcie niczym po czarnym lodzie.
Po dwóch kolejnych minutach auto zahamowało przed domem numer siedem na Kołomieńskiej, gdzie mieścił się sanktpetersburski żandarmeryjno-policyjny zarząd dróg żelaznych.
Kiwnąwszy salutującemu wartownikowi, Fandorin wbiegł po stopniach. Kamerdyner pozostał w aucie, demonstracyjnie wręcz się odwracając.
W pierwszych dniach konfliktu zbrojnego dwóch cesarstw Masa, jako Japończyk z urodzenia, lecz poddany rosyjski zgodnie z dowodem tożsamości, oznajmił, że zachowa neutralność, i starannie tej zasady przestrzegał. Nie zachwycał się sukcesami bohaterskich obrońców Port Arthur, lecz nie cieszył się i ze zwycięstw japońskiego oręża. A przede wszystkim – z zasady nie przestępował progu żadnej wojskowej instytucji, co od czasu do czasu i jemu, i jego panu nastręczało niemałych kłopotów.
Moralne udręki kamerdynera pogłębiał jeszcze fakt, że po kilku zatrzymaniach domniemanych szpiegów przyszło mu ukrywać narodowość. Fandorin wykołatał dlań dowód tymczasowy na nazwisko chińskiego imigranta, więc Masa zmuszony był nosić poza domem perukę z długim warkoczem i, zgodnie z dokumentem, przedstawiać się dziwacznym nazwiskiem „Lianczan Szanchojewicz Czajunewin”. Przez to wszystko stracił apetyt i tak się zaniedbał, że przestał nawet łamać serca pokojówkom i bieliźniarkom, u których w przedwojennych czasach cieszył się zawrotnym powodzeniem.
Czasy były ciężkie nie tylko dla rzekomego Lianczana Szanchojewicza, lecz i dla jego pryncypała.
Gdy torpedowce japońskie atakowały bez uprzedzenia eskadrę Port Arthur, Fandorin przebywał na przeciwległym krańcu świata, w holenderskich Indiach Zachodnich, gdzie przeprowadzał pasjonujące badania w dziedzinie żeglugi podwodnej.
Z początku Erast Pietrowicz nie zamierzał mieć nic wspólnego z wojną prowadzoną przez dwa drogie jego sercu kraje, lecz w miarę jak szala przechylała się coraz bardziej na stronę Japonii, stopniowo tracił zainteresowanie nierdzewnością aluminium, a nawet poszukiwaniami galeonu „San Felipe”, który w roku 1708 zatonął z ładunkiem złota o siedem mil na południowo-południowy zachód od wyspy Aruba. Tegoż dnia, gdy Fandorinowska submaryna zawadziła wreszcie aluminiowym dnem o sterczący z mułu kikut hiszpańskiego grotmasztu, przyszła wieść o zagładzie pancernika „Pietropawłowsk” wraz z głównodowodzącym, admirałem Makarowem, i całą załogą.
Nazajutrz, powierzywszy wydobycie sztabek złota wspólnikom, Erast Pietrowicz ruszył do ojczyzny.
Po przybyciu do Sankt Petersburga zaoferował swoje usługi dawnemu koledze jeszcze z Trzeciego Oddziału, zajmującemu obecnie jedno z najodpowiedzialniejszych stanowisk: specjalistów od Japonii jest, jak wiadomo, katastrofalnie mało, Erast Pietrowicz zaś w swoim czasie przemieszkał w Kraju Wschodzącego Słońca niejeden rok.
Читать дальше