– A jakie twarze ci się podobają? – zainteresował się inżynier. – O zadartych nosach? To znaczy, jeśli ktoś jest rdzennym Rosjaninem, już za samo to od razu go lubisz?
– No, oczywiście zależy kogo.
– Racja – przyznał Sieńce słuszność Erast Pietrowicz, wycierając ręce. – Trzeba starannie wybierać tych, których się lubi. A jeszcze staranniej tych, których się nienawidzi. A już w żadnym wypadku nie należy się w tych sprawach kierować kształtem nosa. Ale dość tej d-dyskusji. Za godzinę mamy spotkanie z panem Wampirem, najgroźniejszym moskiewskim bandytą.
Sieńkę aż dreszcz przeszedł na te słowa; od razu zapomniał o Żydach.
– Moim zdaniem Książę jest groźniejszy od Wampira – rzucił niedbale i ziewnął.
W podręczniku savoir-vivre’u napisano: „Jeśli temat rozmowy poruszył was do głębi, nie należy w żadnym wypadku tego okazywać. Najlepiej wygłosić obojętnym tonem jakąś błahą uwagę, dając w ten sposób rozmówcom do zrozumienia, że zachowaliśmy zimną krew. Dopuszczalne jest także ziewnięcie, naturalnie lekkie; należy przy tym zasłonić usta ręką”.
– To zależy od punktu widzenia – odparł inżynier. – Książę oczywiście przelewa o wiele więcej krwi, ale spośród złoczyńców zawsze znacznie niebezpieczniejszy jest ten, który patrzy dalej w przyszłość. A jeśli chodzi o środowisko kryminalne Moskwy, przyszłość niewątpliwie będzie należała nie do zajmujących się rozbojem bandytów, złodziei i morderców, lecz do ściągających haracze gangsterów. Wskazuje na to prosty rachunek. Zajęcie, którym para się Wampir, jest bezpieczniejsze, gdyż mniej drażni władzę, a dla niektórych jej przedstawicieli bywa nawet niekiedy korzystne. Poza tym ściąganie haraczy przynosi nieporównanie większe zyski.
– Jak to większe? Książę potrafi za jednym zamachem zgarnąć trzy tysiące, a Wampir bierze od sklepikarzy po rubelku dziennie.
Masa przyniósł ubranie – zdeptane buty, połatane spodnie, podarty surdut. Sieńka, krzywiąc się z obrzydzeniem, zaczął wszystko to wciągać na siebie.
– Po rubelku – przytaknął pan Nameless – ale za to od każdego sklepikarza i codziennie. A takich owieczek, które Wampir s-strzyże, są ze dwie setki. Ile to wypada miesięcznie? Dwa razy więcej niż średni łup z jednego skoku Księcia.
– Ale Książę robi więcej niż jeden skok miesięcznie – nie poddawał się Sieńka.
– A ile? D-dwa? T-trzy? Wampir przecież też nie od każdego bierze po rublu. Na przykład od ludzi, do których zaraz się wybierzemy, zamierzał wziąć ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia tysięcy.
Sieńka zdumiał się.
– A cóż to za ludzie, od których można wyciągnąć taką forsę?
– Żydzi – wyjaśnił Erast Pietrowicz, wsuwając coś do worka. – W pobliżu Chitrowki już dawno zbudowali synagogę. Obecny generał-gubernator, kiedy dziewięć lat temu otrzymał stanowisko w Moskwie, nie pozwolił jej poświęcić i prawie wszystkich Żydów wypędził ze stolicy. Teraz społeczność żydowska znów okrzepła, powiększyła się i czyni starania o otwarcie swego domu modlitwy. Uzyskała już pozwolenie władz, ale powstał problem z b-bandytami. Wampir zagroził spaleniem budynku, który wzniesiono za cenę wielkich ofiar. Żąda od gminy odstępnego.
– A to łobuz! – żachnął się Sieńka. – Jeżeliś człowiek prawosławnej wiary i żydowska świątynia jest ci solą w oku, to spal ją honorowo, a nie bierz ich judaszowych srebrników. No nie?
Erast Pietrowicz nic nie odpowiedział, tylko westchnął. Skorik zaś po chwili namysłu zapytał:
– A dlaczego ci Żydzi nie złożą skargi na policji?
– Za ochronę przed bandytami policja żąda jeszcze większych pieniędzy – wyjaśnił pan Nameless. – Dlatego członkowie rady gminy woleli dogadać się z Wampirem za pośrednictwem wybranych spośród siebie przedstawicieli. Ja i ty, Sienia, czyli Motia, właśnie n-nimi jesteśmy.
* * *
– I co niby mam robić? – zapytał Sieńka, kiedy schodzili w dół zaułkiem Spaso-Gliniszczewskim.
Cała ta maskarada podobała mu się o wiele mniej niż poprzednia, kiedy to udawał żebraka. Póki jechali dorożką, to jeszcze nic, ale odkąd wysiedli i ruszyli Marosiejką, już dwa razy wyzwano ich od gudłajów, a jakiś smarkacz rzucił w nich zdechłą myszą. Sieńka chętnie dałby mu w ucho, żeby nie zaczepiał porządnych ludzi bez dania racji, ale dla dobra sprawy musiał z tego zrezygnować.
– Co masz robić? – powtórzył pan Nameless, wymieniając ukłony z szamesem. – Milcz i rozdziawiaj gębę. Uślinić się potrafisz?
Sieńka pokazał.
– No i b-bardzo dobrze. Wystarczy.
Weszli do budynku sąsiadującego z żydowskim domem modlitwy. W czystym, elegancko umeblowanym pokoju czekało już dwóch zdenerwowanych mężczyzn w surdutach i jarmułkach, ale bez pejsów – jeden siwy, drugi czarniawy.
Nie wyglądało na to, żeby spodziewali się Erasta Pietrowicza i Sienki. Siwy zamachał na nich ręką i powiedział coś gniewnie nie po rosyjsku, ale sens był jasny: zabierajcie się stąd, jesteśmy teraz zajęci ważniejszymi sprawami.
– To ja, Erast Pietrowicz Nameless – oznajmił inżynier, a gospodarze okropnie się zdziwili.
Czarniawy podniósł palec i oznajmił z satysfakcją:
– Mówiłem, że to Żyd. Nawet nazwisko ma żydowskie. To zniekształcona forma „Nachimles”.
Siwy przełknął ślinę, aż poruszyła się wydatna grdyka. Z lękiem popatrzył na inżyniera i zapytał:
– Jest pan pewien, że się uda, panie Nameless? Może lepiej zapłacić temu bandycie? Byle tylko nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. Nie chcemy żadnych kłopotów.
– Żadnych kłopotów nie będzie – zapewnił go Erast Pietrowicz i wsunął worek pod stół. – No cóż, już d-druga. Zaraz powinien się zjawić Wampir.
I rzeczywiście – za drzwiami rozległy się jakieś głosy, nie wiadomo czyje:
– Uj, idzie, idzie!
Skorik wyjrzał przez okno. Z dołu, od strony Chitrowki, niespiesznie nadchodził Wampir, paląc papierosa i z niedobrym uśmieszkiem rozglądając się na boki.
– Przyszedł sam, bez talii – zauważył spokojnie pan Nameless. – Jest pewien swego. I nie chce się dzielić ze swoimi taką grubą forsą.
– Proszę bardzo, panie Rozenfeld. – Czarniawy wskazał na kotarę oddzielającą wnękę, gdzie ustawiono kanapy (czyli „alkowę”). – Nie, nie, ja po panu.
I obaj skryli się za kotarą. Siwy zdążył jeszcze szepnąć:
– Ach, panie Nameless! Zaufaliśmy panu, proszę nas nie zawieść!
Na schodach już zadudniły kroki.
Wampir bez pukania pchnął drzwi i wszedł. Zmrużył oczy w mroku, gdyż ulica była jasno oświetlona, i powitał Erasta Pietrowicza słowami:
– No co, gudłaje, przyszykowaliście mamonę? Ej, dziadu, radzę się pospieszyć.
– Po pierwsze, witam, młody człowieku – przemówił pan Nameless starczym, drżącym głosem. – Po drugie, nie warto się tak rozglądać – żadnych pieniędzy tu nie ma. Po trzecie, siadaj pan przy stole i pozwól, żebyśmy porozmawiali jak rozsądne ludzie.
Wampir kopnął podsunięte krzesło, które z hałasem poleciało w kąt.
– Znowu gadanina? – wycedził, mrużąc wodniste oczy, tak że wyglądały jak dwie wąskie szparki. – Dość tego. Słowo Wampira jest święte. Jutro będziecie piec swoją macę na pogorzelisku po synagodze. A żeby to do twoich pobratymców lepiej dotarło, zaraz ci tu, stary capie, trochę juchy upuszczę.
Wyciągnął zza cholewy finkę i podszedł do Erasta Pietrowicza.
Ten nie ruszył się z miejsca.
– Aj, panie szantażysta, niepotrzebnie tracisz pan czas na głupstwa. Przede mną i tak życie nie dłuższe niż świński ogon, tfu, wybacz, Panie, żem się powołał na to nieczyste stworzenie. – I splunął z obrzydzeniem.
Читать дальше