Kroczący przodem etnograf nagle rozchylił gałęzie i za niepełnym czworobokiem drzew wyłonił się staroświecki biały budynek, którego wszystkie okna jarzyły się łagodnym światłem. Z tego powodu dom wydał się Anisijowi uderzająco podobny do papierowego japońskiego lampionu w rodzaju tych, które wisiały w gabinecie Erasta Pietrowicza. Iluminacja świadczyła o tym, że w Baskakowce nie chodzono wcześnie spać. A zresztą, nie było jeszcze tak późno – zaledwie po dziesiątej.
Gospodyni kiwnęła Pietrowowi głową jak domownikowi, a wizyta nieproszonego gościa wcale jej nie zdziwiła. Anisij pomyślał, że z powodu wszystkich niezwykłych metamorfoz, jakie ją spotkały w ostatnim miesiącu, świeżo upieczona milionerka wciąż jeszcze jest oszołomiona i przestała się czemukolwiek dziwić.
W każdym razie, kiedy Tulipanow przedstawił się i wyjaśnił, że przysłano go z Moskwy w celu zbadania okoliczności śmierci dziedziczki Baskakowej, Warwara Iljiniczna powiedziała jedynie:
– Skoro pana przysłano – to niech pan bada. Samson Stiepanowicz zaprowadzi pana do pokoju gościnnego, niech pan tam zostawi sakwojaż i zapraszam na werandę – akurat pijemy herbatę.
Poważny niemłody mężczyzna w kapocie i wysokich butach, którego gospodyni nazwała Samsonem Stiepanowiczem, okazał się wspomnianym już oficjalistą Kraszeninnikowem, toteż Anisij przede wszystkim kazał sobie pokazać tajemniczy ślad.
No więc obejrzał ślad i co z tego? Nawet przykucnął i dotknął palcem zaschniętych, spękanych brzegów płytkiej bruzdy, ale w sensie śledczym wcale nie rozjaśniło mu to w głowie. Jasne było tylko, że żadna rdzenna rosyjska gadzina nie zostawiłaby po sobie takiego fiordu, by nie rzec kanionu.
– Cóż pan myśli o tym dziwnym zjawisku, Kraszeninnikow? – zapytał Anisij, patrząc na oficjalistę z dołu do góry.
Ten stał z ponurą miną nad siedzącym w kucki urzędnikiem i gładził długą, iście rosyjską brodę.
Odpowiedział nie od razu i z wyraźną niechęcią:
– A co tu myśleć? Coś tu przypełzło. Grube jak pańska kostka, a może i udo. Sam pan widzisz.
– A zatem – wesoło powiedział Anisij, wstając – znak szczególny Skarpei mamy ustalony: jest grubości uda sekretarza gubernialnego Tulipanowa. Można rozesłać po całej Rosji list gończy. Cóż, Samsonie Stiepanyczu, chodźmy. Co tam u was podają do herbatki?
Do herbaty podawano wcale nie skromne sucharki, wspomniane przez prezesa ziemstwa, ale takie pyszności, że Anisij, wielki amator słodyczy, na chwilę nawet zapomniał o dochodzeniu – spróbował i brzoskwiniowych marmoladek, i białej szwajcarskiej czekolady (na rynku Kuznieckim po półtora rubla tabliczka), i ananasa z oranżerii, i kandyzowanych owoców z Rewia. Wszystkie te wspaniałości tak nie pasowały do starych mebli i starannie pocerowanego obrusa, że Tulipanow drogą dedukcji bez trudu określił warunki finansowe nowej właścicielki majątku. Jest teraz wprawdzie bogata, ale raczej w perspektywie niż w rzeczywistości, wszak działki nie zostały jeszcze sprzedane i miliony niezainkasowane. Mimo to dziedziczka w przewidywaniu przyszłych złotych gór uzyskała od miejscowych bogaczy hojny kredyt, z którego do woli korzysta.
Dwaj przypuszczalni kredytodawcy, Papachin i Machmetszyn, siedzieli właśnie przy samowarze.
Pierwszy, Jegor Iwanowicz, mrużąc bystre, wesołe oczka, pił herbatę ze spodeczka, a w dodatku siorbał. Przy tym zaś odziany był w garnitur z angielskiego tweedu, z perłą w krawacie, a wypielęgnowane palce, którymi podnosił do czerwonych warg kawałek cukru, wyraźnie nie przywykły do ciężkiej pracy. Wprawdzie gdy, gestykulując, rozpostarł prawą dłoń, spostrzegawczy Anisij zauważył na niej odcisk, ale natychmiast przypisał go zamiłowaniu do nowomodnej brytyjskiej gry lawn-tennis . Z tego wniosek, że Papachin siorbie herbatę nie z braku manier, ale umyślnie, wręcz prowokująco, jakby chciał powiedzieć: trudno, taki już jestem, nie delikatniś, nie błękitnokrwisty, zwykły ze mnie prostak. Stąd też te włosy ostrzyżone pod donicę i broda jak wiecheć. Krótko mówiąc, jegomość z charakterem.
Drugi miejscowy tuz, którego przedstawiono sekretarzowi gubernialnemu jako Rafika Abdurrachmanowicza, wyglądał jeszcze bardziej imponująco: w czarnym surducie, śnieżnobiałej koszuli z jedwabnym krawatem, ale przy tym w mocno skręconym turbanie, bardzo pasującym do wyniosłej twarzy o wydatnych kościach policzkowych. Słysząc, jak Jegor Iwanowicz ironicznie tytułuje swego rywala „hadżi”, oraz na podstawie częstych wzmianek o Mekce, świętym mieście mahometan, sekretarz gubernialny odgadł, że Rafik Abdurrachmanowicz odbył niedawno pielgrzymkę na Wschód, o czym świadczyło też jego przybranie głowy.
Natomiast gospodyni bardzo Tulipanowa rozczarowała. W sieni, kiedy go witała, nie przyjrzał się jej dobrze, bo było ciemno. Teraz, w świetle lampy osłoniętej abażurem, zobaczył, że Warwara Iljiniczna jest brzydka: ziemista cera, rzadkie włosy, w dodatku ściągnięte w koczek, a twarz jakaś dziwnie mała i jakby guzowata. Słuchając w bryczce opowieści prezesa, Anisij stworzył sobie w wyobraźni zupełnie inny obraz. Oczami duszy widział bladą, ale powabną pannę o bezbronnych, wystraszonych oczach, kompletnie zaskoczoną niezwykłą odmianą losu. Czekającą na rycerza wybawcę, który otoczyłby ją opieką, uspokoił i ocalił. A ona odpłaciłaby mu za to serdeczną wdzięcznością i gorącą miłością, która podobno u suchotnic jest szczególnie ognista – no i, oczywiście, paroma milionami posagu.
Myśl o posagu przyszła Anisijowi do głowy, kiedy szedł z Pietrowem ciemną aleją w stronę domu. Teraz zaś, przyglądając się Warwarze Iljinicznie, sekretarz gubernialny myślał: miliony oczywiście dobra rzecz, ale trzeba by jechać do Mentony, zwolnić się ze służby. Przy takim bogactwie głupio wszak zdzierać zelówki za pięćdziesiąt rubli pensji. A bez szefa Erasta Pietrowicza, bez krągłolicego dręczyciela Masy, człek chyba zapiłby się z nudów. Do licha z takim bogactwem.
Najadłszy się słodyczy i rozwiązawszy problem milionów, Tulipanow przystąpił do śledztwa.
– A gdzież to inni goście, rozjechali się? – zapytał, wskazując na puste filiżanki i zgniecione serwetki.
– U nas na wsi wcześnie chodzi się spać – odrzekła gospodyni z pogardliwym uśmieszkiem. – Zjedli torty i ciastka, pogapili się na mnie, żeby mieć o czym plotkować, i do domu spać. Teraz pewnie się przewracają na drugi bok. Nasi ziemianie, panie Tulipanow, to nudziarze. Dobrze, że Rafik Abdurrachmanowicz i mister Papachin o mnie nie zapominają, bo siedziałabym przy samowarze sama jedna. Władimir Iwanowicz się nie liczy. Ożywia się tylko wtedy, kiedy mówi o starych dziejach.
Uczony etnograf istotnie siadł w kącie z filiżanką herbaty i wetknął nos w gruby skórzany notes. Dokładnie nad nim wisiała ikona, o której Anisij już słyszał: święty starzec (chudy jak Władimir Iwanowicz i z taką samą brodą, tylko dzierżący w dłoni nie notes, lecz świętą księgę), a przed nim cętkowany wąż w świetlistej koronie.
Anisijowi bardzo się nie spodobała wypowiedź Warwary Iljiniczny o miejscowych ziemianach. Sama niedawno byłaś rezydentką, moja pani, pomyślał, a teraz kręcisz nosem na sąsiadów? I postanowił powiedzieć gospodyni coś przykrego.
– A pani oficjalista, Samson Stiepanowicz? Czemu nie zaprosi go pani na herbatę? Za wysokie progi?
Warwara Iljiniczna, którą ten docinek miał zawstydzić (wszak jeszcze niedawno tyle deklamowała o poświęceniu dla ludu), wcale się nie zmieszała, przeciwnie, nawet prychnęła.
– Ależ on za nic by nie przyszedł. Tu mają szczególne poczucie godności, przedkładają upokorzenie nad dumę. Kraszeninnikowowie służą Baskakowom niemal od stu lat. Dla nich usiąść przy pańskim stole to to samo co jeść kiełbasę na ołtarzu. A poza tym, kimże ja jestem dla Samsona Stiepanycza? Parweniuszką, kukułczym jajem. Czy pan wie, co on mi tu klarował?
Читать дальше