– Niech pan mówi! – ponagliła Fandorina, który z zajęciem obserwował łezkę, wolno toczącą się po jej policzku.
– Proszę okazać w-wspaniałomyślność i wybaczyć mi, że wplątałem panią w tę aferę – rzekł skruszonym głosem Erast Pietrowicz. – Wszystkiego się spodziewałem, ale czegoś t-takiego…
– Co pan znalazł w papierach Lucana? – z irytacją przerwała mu Waria, czując, że się rozszlocha, jeśli rozmowa nie przyjmie rzeczowego tonu.
Rozmówca albo przewidział taką ewentualność, albo po prostu uznał temat za wyczerpany, bo nie drążył bukareszteńskiego epizodu.
– Bardzo ciekawe są zapiski w jego notesie. Niech no pani tylko spojrzy.
Wyciągnął z kieszeni figlarną książeczkę w brokatowej oprawie i otworzył założoną stronę. Waria przebiegła oczami kolumnę cyfr i liter:
19=Z-1500
20=Z-3400-i
21=J+5000 Z-800
22=Z-2900
23=J+5000 Z-700
24=Z-1100
25=J+5000 Z-1000
26=Z-300
27=J+5000 Z-2200
28=Z-1900
29=J+15000 Z+i
Przeczytała jeszcze raz, wolniej, potem znowu. Straszną miała ochotę wykazać się bystrością umysłu.
– To szyfr? Nie, numery idą w kolejności… Lista? Numery pułków? Liczebność oddziałów? A może to straty i uzupełnienia? – zatrajkotała, marszcząc czoło. – To znaczy, że jednak Lucan był szpiegiem? Ale co oznaczają litery – Z, J, i? Może to wzory albo równania?
– Pochlebia pani nieboszczykowi, Warwaro Andriejówno. Wszystko jest o wiele prostsze. Jeśli mamy tu równania, to nader łatwe. Co prawda, z jedną niewiadomą.
– Tylko z jedną? – zdumiała się Waria.
– Proszę popatrzeć uważniej. W pierwszej k-kolumnie, rozumie się, są daty, Lucan stawia po nich dwie kreski. Od dziewiętnastego do dwudziestego dziewiątego lipca według zachodniego kalendarza. Czym zajmował się pułkownik w tych dniach?
– A skąd mogę wiedzieć? Nie śledziłam go. – Waria zastanowiła się. – No, z pewnością był w sztabie, jeździł oglądać pozycje wojsk.
– Ani razu nie widziałem, żeby Lucan lustrował p-pozycje. Spotykałem go p-przeważnie w jednym miejscu.
– W klubie?
– Właśnie. I co tam robił?
– Nic, rżnął tylko w karty.
– B-brawo, pani Warwaro.
Jeszcze raz zerknęła na kartkę.
– To znaczy, że zapisywał tu rachunki karciane! Po „Z” minus, po „J” zawsze plus. To znaczy, że literą „Z” oznaczał przegrane, a „J” – wygrane? I tylko tyle? – Waria rozczarowana wzruszyła ramionami. – A gdzie tu szpiegostwo?
– Nie było żadnego szpiegostwa. Szpiegostwo – to wysoki kunszt, tutaj zaś mamy do czynienia z najzwyklejszym p-przekupstwem i zdradą. Dziewiętnastego lipca, w przeddzień pierwszego szturmu Plewny, w klubie pojawił się karciarz Zurow, a Lucan zapalił się do gry.
– To znaczy, że „Z” to Zurow?! – krzyknęła Waria. – Niech pan poczeka. – Zaczęła szeptać, spoglądając na cyfry. – Czterdzieści dziewięć… siedem w pamięci… Sto cztery… – I podliczyła. – W sumie przegrał do Zurowa piętnaście tysięcy osiemset. Niby się zgadza. Ipolit też przecież mówił o piętnastu tysiącach. Ale co oznacza „i”?
– M-myślę, że to sławetny pierścień, po rumuńsku ind . Dwudziestego lipca Lucan go przegrał, dwudziestego dziewiątego odzyskał.
– Ale kim jest „J”? – Waria potarła czoło. – Wśród graczy chyba nie było żadnego na „J”. Od tego człowieka Lucan wygrał… Mmm… Ho, ho, ho! Trzydzieści pięć tysięcy! Jakoś sobie nie przypominam takich wielkich wygranych pułkownika. Z pewnością by się nimi pochwalił.
– Tutaj nie było się czym chwalić. To nie wygrana, tylko wynagrodzenie za zdradę. P-pierwszy raz tajemniczy „J” wręczył pułkownikowi pieniądze dwudziestego pierwszego lipca, kiedy Lucan przegrał do Zurowa wszystko, co się dało. Następnie nieboszczyk otrzymywał od swojego nieznanego protektora po pięć tysięcy: dwudziestego trzeciego, dwudziestego piątego i dwudziestego siódmego lipca, to znaczy co drugi dzień. To właśnie pozwalało mu ciągnąć grę z Ipolitem. Dwudziestego dziewiątego lipca Lucan dostał piętnaście tysięcy naraz. P-pytanie, dlaczego tak d-dużo i dlaczego właśnie dwudziestego dziewiątego.
– Sprzedał plan drugiego szturmu Plewny! – krzyknęła Waria. – Nieszczęsna bitwa rozegrała się trzydziestego lipca, następnego dnia.
– Jeszcze raz brawo. Ma pani tajemnicę proroczego daru Lucana i zdumiewającej celności tureckich artylerzystów, którzy mając współrzędne, roznieśli kolumny naszych wojsk jeszcze podczas marszu.
– Ale kto to jest „J”? Czyżby pan nikogo nie podejrzewał?
– A jakże – niewyraźnie burknął Fandorin. – Podejrzewam… Ale na razie się nie zgadza.
– To znaczy, że wystarczy po prostu znaleźć owego „J”, żeby Pietia został uwolniony, Plewna zdobyta, a wojna się skończyła?
Erast Pietrewicz zastanowił się, zmarszczył czoło i bardzo poważnie odpowiedział:
– Pani łańcuch logiczny jest nie całkiem p-poprawny, ale w zasadzie słuszny.
Tego wieczoru Waria nie ośmieliła się pójść do klubu. Z pewnością wszyscy obwiniają ją o śmierć Lucana (o zdradzie przecież nie wiedzą) i o wygnanie powszechnie lubianego d’Evraita. Francuz jednak nie wrócił z Bukaresztu do obozu. Erast Pietrowicz mówił, że pojedynkowicza wsadzono do paki i nakazano mu w ciągu dwudziestu czterech godzin opuścić terytorium księstwa Rumunii.
W nadziei, że spotka Zurowa czy choćby McLaughlina i dowie się od nich, czy towarzystwo bardzo surowo ocenia jej winę, biedna Waria spacerowała dookoła upstrzonego różnokolorowymi chorągiewkami namiotu, zachowując odległość mniej więcej stu kroków. Absolutnie nie miała gdzie się podziać, a wracać do swojego namiotu też nie chciała. Siostry miłosierdzia to stworzenia dobre, ale ograniczone; znowu zaczną się zastanawiać, kto z lekarzy jest duszką, a kto złośnikiem, i czy jednoręki porucznik Strumpf z szesnastego namiotu na serio oświadczył się Nasti Prianisznikowej.
Zasłona namiotu zakołysała się, Waria zobaczyła przysadzistą postać w niebieskim mundurze żandarma i pospiesznie się odwróciła, udając, że napawa się do szczętu obrzydłym widokiem wioski Bogot, goszczącej u siebie sztab wodza naczelnego. No i niech kto powie, czy jest na świecie sprawiedliwość. Podły intrygant i oprawca Kazantzakis chodzi do klubu zwyczajnie, a ona, niewinna przecież ofiara zbiegu okoliczności, waruje tutaj jak pies łańcuchowy! Wzburzona Waria potrząsnęła głową i twardo postanowiła wrócić do siebie, ale z tyłu rozległ się przymilny głos nienawistnego Greka.
– Pani Suworow?! Cóż za miłe spotkanie!
Waria odwróciła się i skrzywiła, przekonana, że po niezwyczajnej uprzejmości podpułkownika niezwłocznie nastąpi ukąszenie żmii.
Rozciągając w uśmiechu grube wargi, Kazantzakis patrzył na nią wzrokiem – rzecz zdumiewająca – prawie przypochlebnym.
– Wszyscy w klubie mówią tylko o pani. Czekają z niecierpliwością. Nie co dzień krzyżuje się szable z powodu pięknych pań, i to jeszcze z takim zakończeniem.
Czujnie nachmurzona, Waria oczekiwała podstępu, ale żandarm zaczął się jeszcze słodziej uśmiechać.
– Hrabia Zurow dopiero co odmalował soczystymi barwami całą eskapadę, a dzisiaj jeszcze ten artykuł…
– Jaki artykuł? – Waria przestraszyła się nie na żarty.
– No, jak to? Nasz pechowiec d’Evrait wysmażył w „Revue Parisienne” reportaż na całą kolumnę, w której opisał pojedynek. Romantyczne. Panią nazywa wyłącznie La belle Mlle S .
– No i co? – Głos Warii lekko zadrżał. – Nikt mnie nie obwinia?
Читать дальше