On był chyba troszeczkę innego zdania…
Cała nasza akcja bursztynowa, dla której specjalnie tu przyjechaliśmy, nabrała rumieńców, kiedy narazili mi się ciężko geologowie. Tak się o nich mówiło, aczkolwiek naukowcy to nie byli z pewnością. Raczej pracownicy fizyczni, wykwalifikowani. Robiono jakieś wiercenia na całej Mierzei, w owym momencie stanowisko mieli kawałek za portem, z pół kilometra w kierunku granicy, dojazd do nich wiódł od strony lądu i było przejście na plażę przez wydmy. Wiercili już od trzech lat, co roku przenosząc cały sprzęt gdzie indziej, i o takich rzeczach jak ryby i bursztyn nabrali niezłego pojęcia. Tak się jakoś złożyło, że kilka sezonów było wtedy bursztynowych, morze dość często podsuwało śmieci, drobne okruchy same wylatywały na mokry piasek. Ślepa komenda mogła się wzbogacić.
Wciąż jeszcze tyle o bursztynie wiedziałam, co kot napłakał. Doświadczenia sprzed sześciu lat, przebite innymi emocjami, umknęły mi z pamięci. Śmieci uparcie do mnie nie przemawiały, nie umiałam wypatrzeć przezroczystej bryłki w wodzie, nie kojarzyłam chłamu w morzu z chłamem na plaży, nie rozróżniałam rodzajów śmietnika i pojęcia nie miałam, co sprawia, że przechodząc ten sam odcinek brzegu szósty raz, widzę nowe bursztynki. Lęgną się jak grzyby czy co…?
– Fakt, że w tym kraju morze rzuca człowiekowi bursztyn pod nogi, prawie godzi mnie z ustrojem – powiedziałam kiedyś smętnie przy takiej okazji.
Czwartego chyba dnia pozbyłam się swojego wymarzeńca, nakłoniwszy go do spaceru ku zachodowi, podczas gdy sama poszłam ku granicy, na wschód. Trafiłam na piękny, czarny, długi zwał i jęłam go przemierzać tam i z powrotem, zbierając morskie podarunki. Plaża, ogólnie biorąc, wyglądała różnie, to płaski placek, to mała skarpka, to jakby zatoczki i półwyspy, to płytkie łachy połączone z brzegiem, to znów długie zakola, kończące się malutką ostrogą. Fala była niewielka, ledwo dwa paski piany, wylewało się na półtora metra, a chwilami nawet mniej. Zupa, nie morze.
W jednym miejscu, akurat w środku urodzajnego waha, morze utworzyło śmieszny dołek, dość głęboki, w którym wirowała zaśmiecona woda. Tam właśnie spotykałam najpiękniejszą zdobycz. Za każdym obrotem stałam przez chwilę, tęsknie patrząc, czy nie wyleci coś większego, znów szłam do końca wału, wracałam, stałam przez chwilę, ruszałam w drugą stronę, wracałam i tak w kółko.
Godziny były późne popołudniowe, dochodziło wpół do piątej i geologowie zakończyli pracę, co mi w ogóle nie przyszło do głowy. Za kolejnym obrotem z zachodu na wschód spojrzałam przed siebie i z nader niemiłym piknięciem w sercu stwierdziłam, że mam konkurencję. Dwóch wyleciało zza wydm i dopadło owego dołka w środku wału. Szłam ku nim wolno, ciężko urażona, bo przy bursztynie nikt nie pragnie towarzystwa, przyglądałam się im i czułam coraz większe, zdecydowanie głupkowate zaciekawienie. Kretynka zupełna. Kotłowali się przy tym dołku. Dziko przejęci, klękali nad nim, sięgali ręką, usiłowali wchodzić nogami, woda przelewała się im przez wierzch gumiaków, wyraźnie polowali na coś, jak na pstrąga w potoku. Zainteresowałam się i nagle dotarło do mnie, że coś tam widzą. Bursztyn chyba? Może nawet duży…? Och, łobuzy i dranie, potrzebni tu jak dziura w moście, ten bursztyn za chwilę morze by mi wyrzuciło, a teraz co…?
Zbliżyłam się, przestałam udawać, że nic mnie nie obchodzą, obchodzili jak cholera, zatrzymałam się i przyjrzałam porządnie. Oczywiście, tam był bursztyn! Nareszcie, po raz pierwszy, w wirującej, kłębiącej się, chlupoczącej wodzie dostrzegłam kawałki, wymarzone i upragnione, o wiele większe niż te na brzegu, a wśród nich istną kobyłę, co najmniej ze trzy deka, bryła niczym pół pięści! Tę bryłę właśnie usiłowali złapać. W przeciwieństwie do mnie zobaczyli ją od razu i opętała ich zachłanność. Mnie również, ale nie mogłam przecież odepchnąć ich stamtąd przemocą, chociaż ochotę na to miałam wielką.
Nie lubiłam ich z całej siły, co nie robiło na nich najmniejszego wrażenia. Wysiłki czynili równie potężne, jak bezskuteczne, mokrzy już byli kompletnie, a działo się to przecież w marcu. Marcowa aura kąpielom nie sprzyja. Nie stałam im nad głową bez przerwy, jakieś szczątki honoru jeszcze się we mnie kołatały, znów się zaczęłam przechadzać, tyle że w mniejszym zakresie, nie tak całkiem do końca wału. Ciężko mi było oderwać od nich oko.
Jeden wreszcie poderwał się i popędził do przejścia przez wydmy, drugi został na moje nieszczęście, klęczał nad dziurą, chciwie wpatrzony w jej zawartość, od czasu do czasu sięgał ręką, jak kot łowiący ryby, chwilami zaś oglądał się i zbierał te małe kawałki, wyrzucane na brzeg. Dzięki czemu nawet i te kawałki już dla mnie przepadły. Chyba nigdy w życiu do nikogo nie żywiłam tak intensywnej nieżyczliwości, jak do tych przeklętych geologów.
Wrócił tamten pierwszy i przyniósł ze sobą dziurawe wiaderko na sznurku oraz olbrzymią łyżkę wazową. Nie łyżkę, łychę. Podobnego rozmiaru łychy wazowe ujrzałam w ćwierć wieku później, w londyńskim skarbcu, z tym że londyńskie były ze złota. Nie wiem, co by mi się w owym momencie wydało cenniejsze, te ze złota, czy ta z jakiegoś żelastwa. Chyba jednak, mając wybór, chwyciłabym tę, bo tamte ze złota były za ciężkie. Dużo mnie obchodziło złoto w obliczu bursztynowej bryły…
I źle bym uczyniła, bo łycha nie zdała egzaminu, okazała się do bani, udawało się nią zaczerpnąć wody i tyle. Geologowie zaczęli operować dziurawym wiaderkiem, też przyrządem nie najdoskonalszym. W końcu jeden z nich nie wytrzymał, z determinacją zdjął buty i spodnie, w gaciach wlazł do dołka, zanurzył całe ramiona, dłonią zatykając dno wiadra, i wyrwał na brzeg wielki kłąb śmieci. A razem z nimi upragnioną bryłę.
Tak byli nią obaj przejęci, że ten z wody wcale się od razu nie ubierał, tylko w upojeniu oglądał zdobycz. Dopiero kiedy przemarzł doszczętnie, chwycił spodnie, skarpetki i buty, po czym obaj, szczęśliwi niebotycznie, odbiegli do swojego obozu, pozostawiając na plaży jednostkę wściekłą, do wypęku przepełnioną zawiścią, oburzoną, rozgoryczoną i znacznie mądrzejszą niż przedtem.
Nareszcie zrozumiałam sens śmieci. Nie do pojęcia, że nie wcześniej!
Wróciłam do domu o zmierzchu i poskarżyłam się wymarzonemu mężczyźnie. Wbrew moim nadziejom nie okazał mi żadnej litości.
– Trzeba było samej wygarnąć te śmieci od razu – wytknął – a nie czekać, aż kto inny przyleci.
– Czym? – rozzłościłam się. – Siłą woli? Najlepszy byłby durszlak na długim drągu, ale nie miałam durszlaka nawet na krótkim!
– Nie durszlak, tylko siatka. Jeszcze nie zdołałaś zauważyć? Rybacy łowią bursztyn siatkami, kaczorkiem, tak to nazywają. Służy do wybierania ryb.
– I śmieci…
– I śmieci, zgadza się. Te śmieci to drewno, te same pokłady, w których zastygała żywica, drewno sprzed dwudziestu milionów lat. Ma podobny ciężar właściwy i dlatego morze wyrzuca to razem.
Odniosłam się do tej informacji z niesmakiem. Drewno, cha, cha. No dobrze, drewno również, ale ta cała reszta…? Jakieś szmaty, rybie flaki, zdechłe ptactwo w kawałkach, smoła, węgiel kamienny, węgiel drzewny, skórki od wszelkich owoców, plastykowe opakowania, rozmaite robactwo, szczątki obuwia, szczątki sieci i lin, kości, jarzyny, głównie cebula, ale widziałam i marchewkę, diabli wiedzą, co jeszcze. A nowa czapka marynarska z ruskiego okrętu wojennego, a wielki grzebień, pozbawiony zaledwie dwóch zębów, a zagłówek kolejowy z sypialnego wagonu, a butelka niemowlęca ze smoczkiem w doskonałym stanie, a mało używana rura do pompowania czegoś, może wody, gruba jak ręka, a kanister plastykowy z zakrętką, a czterometrowa decha dębowa, dwucalówka… W porządku, niech będzie, decha to drewno… Ale baniak żelazny trzy metry średnicy, długi jak wagon kolejowy…?
Читать дальше