Pan Tadeusz niezdecydowanie kiwał głową. Znęcałabym się nad nim dłużej, zaświtała mi jednakże myśl, że uwolniony ode mnie, zdoła uzyskać więcej wiedzy jeszcze dziś i jutro tę wiedzę z niego wydrę. Wypuściłam go z pazurów.
Ledwo wyszedł, zaczęły się telefony.
Komórki oczywiście, nikt, bowiem nie wiedział, że już wróciłam, w dodatku jedną komórkę, tę o łatwiejszym numerze, miałam przez pomyłkę wyłączoną, a nie mogłam jej włączyć, ponieważ nie pamiętałam tego jakiegoś idiotycznego numeru PIN i włączyłam ją dopiero w domu, przed chwilą, znalazłszy numer w wygrzebanym z dna walizki notesie. Wrócić zaś miałam najwcześniej jutro, a może nawet pojutrze. Pan Tadeusz znał oba moje numery i dzięki temu mnie dopadł.
Pierwsza była Martusia.
– Słuchaj, słyszałaś już? Gdzie jesteś? Ten barbarzyńca nie żyje, wyobrażasz sobie, ktoś go załatwił, nie do wiary, coś cudownego, tłumy szaleją, nikt nic nie wie…!
Małgosia:
– Słuchaj, ledwo do domu weszłam, Witek mówi, że Wajchenmanna ktoś kropnął…!
Julita:
– Gdzie ty jesteś, wracaj natychmiast, sensacja! Podobno ktoś zamordował Wajchenmana, co za szczęście, że to nie ty…!
Magda:
– Joanna? Podobno wyjechałaś, może jeszcze nie wiesz, Wajchenmann nie żyje, zamordowany! Mam nadzieję, że nie zleciłaś nikomu…?
Niejaki Adam Ostrowski, dziennikarz:
– Ostrowski z tej strony, pani Joanno, z zamordowaniem Wajchenmanna nie ma pani chyba nic wspólnego…? Może zbyt szczerze pani się wypowiadała, bo jakoś wszystkim pani się na myśl nasuwa… Tadzio:
– Pani Joanno, co jest? Słyszała pani o tym? Agnieszka mnie podpuszcza, żeby panią zapytać, to chyba nie pani rąbnęła tego Wajchenmanna…? Nic nie wiemy, ale sensacja wszędzie!
Paweł:
– Joanna? Cześć! Zdaje się, że twoja ulubiona postać z tego świata zeszła? Gdyby ci było potrzebne jakieś alibi, to my chętnie…
Nie czułam się zaskoczona, z góry wiedziałam, że będę pierwszą podejrzaną. Może i rzeczywiście nie należało do tego stopnia gębą kłapać publicznie…? Z drugiej strony nie szkodzi, jeśli na mnie padnie, prawdziwemu sprawcy ujdzie na sucho i niech w zdrowiu kwitnie! Może rozpęd weźmie i na tym jednym szlachetnym czynie nie poprzestanie…?
Tak mi się jakoś pomyślało w złą godzinę…
Wajchenmann Wajchemannem, jadowita uciecha jadowitą uciechą, a obowiązki obowiązkami. Poszukiwania lektury dla Lalki zaczęłam prawie od rana, najpierw przez telefon.
W znajomej księgarni książek Ewy Marsz chwilowo zabrakło. Owszem, dwie ostatnie były do niedawna, ale właśnie poszły, dopiero co, z hurtowni nie pobiorą, bo też ich tam nie ma. W znajomym antykwariacie w ogóle nigdy ich nie mieli, bo Ewy Marsz nikt się tak łatwo nie wyzbywał. Znajomy dystrybutor obiecał się dowiedzieć. W nieznajomych księgarniach czwarta kolejna książka utrzymywała się dłużej, ale już jej nie ma i w ogóle Ewy Marsz nie ma. Owszem, ludzie się pytają i oni sami się dziwią, bo w takiej sytuacji wydawnictwo powinno chyba zrobić dodruk.
Dopiero teraz zainteresowałam się, kto właściwie Ewę Marsz wydawał, dotychczas nie zwracałam na to uwagi. Złapałam dostępną mi książkę, znalazłam stopkę wydawniczą.
Coś podobnego, „Gratis”! Współpracowałam z nimi kiedyś, bardzo sympatyczni i równie bezwzględni, prawdziwi ludzie interesu, nacięli mnie na ładne pieniądze, co im przyszło z największą łatwością. Więcej w tym było mojej głupoty niż ich starań i talentu, ale można mniemać, że i Ewę Marsz załatwiają koncertowo. Chociaż może ona rozumniejsza ode mnie…? W każdym razie jej książki powinni mieć, a ja powinnam mieć u nich chody, wynikłe z dawnych układów. Z pewnością woleliby mnie nie rozdrażniać…
Zadzwoniłam, umówiłam się, porzuciłam telefon, pojechałam.
No owszem, jeszcze mieli, ale, ach, to absolutnie ostatnie egzemplarze, spod serca wyjęte, z dna magazynu wygrzebane, w drodze wyjątku, tylko dla mnie! Prawie płacząc, wręczyli mi cztery książki, co najmniej tak, jakbym z nich żywcem wyrywała wątroby i śledziony na części zamienne.
Rozzłościłam się.
– To, dlaczego, do diabła, panowie nie zrobią drugiego wydania albo, chociaż dodruku?
Zmieszali się obaj zgoła niewspółmiernie, pytanie w końcu nie było intymne i nieprzyzwoite, nie zahaczało o żaden przekręt, zwykła czynność natury zawodowej. Łypnęli na siebie wzajemnie okiem, łudząc się zapewne, że nieznacznie.
– No, wie pani, to nie zawsze takie proste… Dystrybutorzy…
– Co dystrybutorzy? Z kim panowie mają do czynienia? Wasi dystrybutorzy są głusi, niedorozwinięci? Zboczeńcy w wojnie z księgarzami? Z całym społeczeństwem?
– No jak to, sama pani wie, niesolidni…
– Ściągnąć należności… Finansowo same straty! Udało mi się nie powiedzieć ani słowa na temat tych strat, których niegdyś podobno i ja przyczyniałam, ratując przed bankructwem wydawnictwo i drukarnię, co wyszło na jaw znacznie później. Zależało mi w tej chwili na Ewie Marsz, a nie na sobie.
– Niech ich panowie zmienią na innych – poradziłam złośliwie. – Ewę Marsz każdy chętnie złapie, a to przecież wasza autorka!
I tu chyba dziabnęłam w czułe miejsce.
– Niezupełnie… Są pewne komplikacje z umowami… Na dodruk też trzeba… Autor… Sfinansować… Reklama…
Wyduszali z siebie te głupie słowa na zmianę i widać było, że najchętniej wyrzuciliby mnie za drzwi, ale jakoś im nie wypadało. Na wszelki wypadek usiadłam na torbie z czterema zdobytymi książkami. Zaczynałam odgadywać sedno rzeczy, nie mieli umowy z Ewą, ciekawe, kto zerwał, ona czy oni? Może przesadzili z wyzyskiem, ona się połapała, odmówiła podpisu, a im teraz głupio przyznać się do zdrożnych chęci i wystąpić z dwa razy lepszą ofertą, niezbitym dowodem, że przedtem ją kantowali. Mogłaby zażądać odszkodowania, wyrównania wstecznie czy czegoś w tym rodzaju.
– No dobrze, a nowa książka? – spytałam podstępnie. – Strasznie dawno nic nie było. Dlaczego Ewa Marsz nie pisze?
– To pani nie wie…? – wyrwało się jednemu.
– Ależ pisze, kto powiedział, że nie? – zagłuszył go natychmiast drugi. – Na razie nie dostarcza, ma jakieś swoje zahamowania, każdy autor miewa takie chwile… no, trudności. Trzeba przeczekać.
Podejrzane. W oczy się rzucało, że kręcą. Naknocili z tą Ewą i zrobili supeł nie do rozwiązania, może idą na przetrzymanie, kto tu, kogo. Zaraz, ale autor ma pełnię swobody, prawo do zerwania umowy z odpowiednim wyprzedzeniem, prawo do wybrania sobie innego wydawnictwa. Ona chyba nie zwariowała i nie dała im bezwarunkowej wyłączności na dwadzieścia lat? Lalka nic nie mówiła o paranoi, która musiałaby opętać Ewę Marsz już, co najmniej dziesięć lat temu, a przecież coś by się o tym rozeszło. Niemożliwe, żeby Ewa Marsz była jeszcze głupsza niż ja!
Odezwał mi się charakter, pisnął ośli upór, adres i telefon Ewy, kontaktu z autorem szuka się przez wydawnictwo, przez redakcję, przez cokolwiek, z czym współpracuje. Właśnie znalazłam się w wydawnictwie…
– Potrzebny mi jest telefon Ewy Marsz. Ewentualnie adres. Od razu powiem, szuka jej szkolna przyjaciółka, siedzi we Francji, zobligowała mnie do złapania jej, żeby się do niej odezwać i tak dalej. Panowie mają te rzeczy.
– Telefon Ewy Marsz jest oczywiście zastrzeżony…
– No to, co, że zastrzeżony! – zezłościłam się. – Dzwoni się do osoby i pyta, czy komuś tam można ją dać, albo daje się jej mój numer i niech ona zadzwoni. Niejaka Lalka jej szuka, można jej to powiedzieć. Niech pan dzwoni, ale już!
Читать дальше