W tym momencie Bieżan dostał wyniki sekcji.
Na tych wynikach bardzo mu zależało, ślusarza zatem na razie zostawił w spokoju.
Policyjny ślusarz był wnukiem przedwojennego włamywacza, czego specjalnie nie eksponowano, za grzechy dziadka nie odpowiadał, ale za to odziedziczył talenty. Mimo postępu, elektroniki i coraz wymyślniejszych zabezpieczeń, nad wszelkimi zamkami panował bezapelacyjnie, wiadomo było zatem, że przyjedzie w każdej chwili, pomęczy się kwadrans i otworzy dowolne drzwi, niczego nie zniszczywszy.
Sekcja wykazała, iż strzał padł od tyłu, lekkim skosem z prawa na lewo, dokładnie w serce, z broni niezidentyfikowanej, nabój kaliber czterdzieści pięć, czyli musiało to być zdrowe kopyto na grubego zwierza, typu luger. Łuski nie znaleziono, zatem dokładniej broni określić się nie da. Zabójstwo nastąpiło na godzinę do dwóch przed pierwszym badaniem zwłok, zatem mniej więcej pomiędzy szesnastą a siedemnastą trzydzieści. Ofiara jak padła, tak leżała, nikt jej nie przemieszczał.
Ponadto miała odrobinę zdewastowaną alkoholem wątrobę, ślad po bardzo starym złamaniu ręki, doskonale zresztą zrośniętej, i dawno zaleczone zapalenie przydatków, które zapewne sprawiło, że nigdy nie rodziła dzieci.
Prawie równocześnie biuro ewidencji ludności poinformowało, iż zamieszkała pod podanym adresem Barbara Borkowska, z domu Mięczak, wciąż posiada rodziców, Gustawa i Alinę Mięczaków, zamieszkałych i tak dalej, oraz brata, Włodzimierza
Mięczaka, zamieszkałego i tak dalej. Także rozwiedzionego męża, Stefana Borkowskiego, hodującego jej dwoje dzieci w wieku szkolnym, Agatę i Piotra, zamieszkałego i tak dalej.
Innych Barbar Borkowskich istnieje zatrzęsienie, ale nie mieszkają pod tym samym adresem, tylko całkiem gdzie indziej.
– Cholernie dużo naraz musimy zrobić – powiedział zmartwiony Bieżan, wpatrzony w całość leżących przed nim materiałów. – Nic mi się tu nie zgadza, to znaczy nie nic, tylko, powiedzmy, połowa. Nie będę twierdził, że większa, ale zasadnicza. Miała w końcu, do cholery, te dzieci czy nie?
– Mogły być adoptowane – podsunął równie zmartwiony Robert.
– I co, u diabła, zrobiła z kluczami? Człowiek wychodzi z domu i nie wyrzuca od razu kluczy do rynsztoka. Zabójca grzebał jej po kieszeniach? Po śmierci? Strzał z przystawienia odpada, odległość mogła wynosić dwa metry, nie mniej… no, półtora.
– Wizja lokalna…
– Bez przesady, ale to miejsce musimy obejrzeć. Czekaj. Trzeba będzie się podzielić…
Bieżan urwał, rozmyślał przez chwilę, Górski posłusznie czekał, wreszcie jego zwierzchnik rzekł:
– Miejsce zabójstwa musimy obejrzeć razem, chcę się odczepić od tej twojej znajomej wariatki, która tam mieszka, i sprawdzić, jak to wszystko razem w ogóle wygląda. Potem ruszymy w różnych kierunkach, weźmiesz rodziców, a ja męża, jak się uda, to i brata. Jeszcze dzisiaj wieczorem. Jutro od rana przejedziemy się po współpracownikach i przyjaciółkach, bo liczę na to, że o przyjaciółkach dowiemy się dzisiaj. Przed końcem pracy ściągniemy ekipę do tego jej mieszkania i przetrzepiemy wszystko.
– Prokuratura… – bąknął nieśmiało Robert.
– Rano dostaniemy od nich informację poufną, już uzgodniłem. W razie potrzeby pogada się osobiście. Odwalmy proste rzeczy, bo może się okazać, że jest to zemsta skazanego i dopiero wtedy zacznie się pożar burdelu.
Ustaliwszy plan działania, udali się na miejsce przestępstwa.
* * *
Martusia, pół dnia spędziwszy zarazem pracowicie i rozrywkowo, zamierzała odjechać nazajutrz rano, żeby wczesnym popołudniem znaleźć się w Krakowie.
Zastanawiałam się, czy wykorzystać poranek na łapanie kota, czy nie. Musiałabym w tym celu ustawić klatkę w odpowiednim położeniu, przedtem, rzecz jasna, sprawdzić, czy ta cholerna kotka idzie spać do kociego domku, czy też zamierza spędzić noc diabli wiedzą gdzie, niepotrzebne stresowanie dziesięciu niewinnych kotów, bez tej jednej, właściwej, budziło opór w mojej duszy. A zaniedbać pożądaną, to czysta rozpacz, kociła się trzy razy do roku i w dodatku była złą matką, zostawiała swój pomiot mnie na opiece i szła na ląfry, nie zakładałam u siebie kociego sierocińca, dzikie koty powinny żyć po swojemu, żarcie miały, ochronę przed zimnem również, niezbędne lekarstwa dostawały, bez wygłupów z tymi dziećmi!
– Ty chyba zwariowałaś – stwierdziła Martusia krytycznie, obserwując moje kontakty z Czarną Panterą, czy może z Czarnym Panterem, ponieważ był to kocur rozmiarów prosiaka, który rządził terenem, potężny i wspaniały. – On się ciebie w ogóle nie boi!
– A dlaczego ma się bać? – odparłam z irytacją. – Ma się ze mną zaprzyjaźnić, kretyn głupi. Już zabił małego kociaka, tylko łapą majtnął. Przegania towarzystwo i muszę pilnować, żeby miały co jeść. A co do mleka, sam jeden wypiłby udój od dwóch krów. Uparty, ale ja nie popuszczę.
Czarny Panter pił mleko, mimo wygłoszonej przeze mnie groźby: „Czekaj, cholero, a ja cię pogłaszczę”. Głaskałam go, on syczał wściekle i warczał wręcz po psiemu, ale na włos się nie odsunął. Proponowałam grzecznie, żeby się zastanowił, kto go karmi, drapnął mnie kiedyś w palec, miesiąc się goiło, niemniej jednak obydwoje zaparliśmy się przy swoim. Ja cię, draniu, jeszcze udomowię…!
– I tak codziennie z nim się kotłujesz?
– A skąd! On chodzi własnymi drogami, jak prawdziwy kot. U mnie bywa, jak w restauracji, nocuje gdzie indziej. Chrupki dostaje, kocim gulaszem go karmić nie będę, zeżarłby trzy puszki na jeden posiłek. Najwięcej leci na mleko i na bazie mleka załatwimy zawieszenie broni. Jeszcze rok, jeszcze dwa…
– Wolę psy – powiedziała Martusia stanowczo. – Ty masz więcej fiołów niż mi się zdawało. Słuchaj, czy o tej nieboszczce pod wierzbą już coś wiadomo?
– Nie mam pojęcia – odparłam, odrywając się od kota. – Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do weterynarza, żeby na jutro był przygotowany…
Zabrzęczał gong, dałam zatem spokój rozważaniom i poszłam otworzyć.
Dwóch nowych, nie znanej mi rangi, po cywilnemu, obaj sympatyczni. Nagle uświadomiłam sobie, że młodszego znam, zaraz, jak mu wtedy było, kapral Górski…!
– O, jak miło pana zobaczyć! – wykrzyknęłam z uciechą, z miejsca przypomniawszy sobie wszystkie nasze perypetie sprzed kilku lat. – Awansował pan na nowo? I jak teraz…?
Były kapral Górski odrobinę się zaróżowił, z czego bystro wywnioskowałam, że minionych komplikacji etyczno-uczuciowo-zawodowych nie należy chwilowo eksponować. Ugryzłam się w język i z lekkim wysiłkiem przestawiłam na opanowanie i powściągliwość.
Przedstawili się obaj oficjalnie. Kapral Górski okazał się obecnie komisarzem, wedle mojej prywatnej nomenklatury porucznikiem, znaczy poszedł o stopień wyżej od tego czegoś, z czego go zdegradowali. Widocznie udało mu się zrealizować ówczesne zamiary.
– Nie chcemy pani zbytnio przeszkadzać – rzekł ten drugi, starszy, podinspektor
Bieżan, szybko obliczyłam sobie, że dawniej major – ale prowadzimy tę sprawę i musimy popatrzeć na miejsce wydarzenia. Z różnych stron.
– Może najlepiej z tej, od której ja patrzyłam? – podsunęła Martusia zachęcająco, zanim zdążyłam się odezwać.
– Możemy i z tej, bardzo chętnie. Także z innych.
– Chce pan kluczyki od śmietnika? – spytałam z rezygnacją. – Już wiem, gdzie leżą.
– Za chwilę. Najpierw popatrzymy od zewnątrz. Panie wiedzą, jak to było.
Panie wiedziały mnóstwo. Martusia odpracowała całą scenę swojego przyjazdu, zrobiłam jej przy tej okazji kilka podobizn. Panowie, podinspektor Bieżan i komisarz
Читать дальше