– I bez policji zgaduję, jak było – powiadomiłam ją. – Patrz, gdzie doprowadził.
Wysiadła przed sąsiadem, poszła w moim kierunku i przy śmietniku padła trupem, kroku więcej ku furtce nie zrobiła.
– Skąd wiesz?
– No przecież sama widzisz, co ten pies pokazuje. Taki pies to czyste złoto, elektronikę możesz wyłączyć, psa nie oszukasz. Zdaje się, że zdejmuje ze mnie podejrzenie, jakobym gościła ją u siebie, zabiła i wyniosła na śmietnik…
– Szczególnie, że nie masz jeszcze umowy ze śmieciarzami – przypomniała Martusia z troską.
Wściekłość, która zelżała trochę pod wpływem sensacyjnego wydarzenia, ogarnęła mnie na nowo, kiedy wróciłyśmy do domu. Zarazem przypomniałam sobie, co było głównym jej źródłem.
– No i masz, następna punktualna – powiedziałam ze złością. – Uczepiła się mnie któraś dziennikarka, wywiad i wywiad, miała przyjść o wpół do czwartej albo koło trzeciej, chociaż wyłgiwałam się jak mogłam, w dodatku z fotoreporterem, i proszę bardzo, do tej pory jej nie ma. I po cholerę ja się tu pindrzę, męczę w peruce, zbijam się z tematu, a w dodatku nie wiem, o co jej chodziło.
– Z którego czasopisma? – zainteresowała się Martusia.
– A bo ja wiem? Zapomniałam zapytać, bo wcale nie chciałam, zdaje się, że wymyśliła coś, czego nie cierpię. Już chyba nie przyjdzie, a nawet jeśli przyjdzie, nie zamierzam z nią gadać.
Na żadne gadanie rzeczywiście nie było szans, ponieważ komisarz dotrzymał obietnicy i przyszedł sporządzać protokół. Usadziłam go przy stole.
– Powinniśmy właściwie rozmawiać w pracowni, ale tam się suszą roślinki i nie ma miejsca – wyjaśniłam. – Do pracowni wygonimy osoby, które przyjdą lada chwila i mogłyby przeszkadzać, a tu, proszę bardzo, stół wolny, może pan pisać całą powieść.
– Kto przyjdzie? – spytał nieco podejrzliwie.
– Mój plenipotent i mój siostrzeniec. Musimy z nimi pozałatwiać rozmaite sprawy służbowe.
– Mogą także iść do salonu – zaproponowała Martusia. – Będą podsłuchiwać, ale tajemnic do ukrywania chyba żadnych nie mamy?
– Jeśli nawet, to akurat nie w tej kwestii…
– Panie pozwolą dowody osobiste – poprosił grzecznie komisarz i spojrzał na Martusię. – Pani tu mieszka?
– Niestety, nie. Mieszkam w Krakowie. Przyjechałam wczoraj, na dwa dni, bo byłam umówiona w filmie i w telewizji. Pojutrze rano wyjadę.
Gapiłyśmy się w niego niczym sroka w gnat, kiedy spisywał sobie nasze dane osobowe. Skończył z personaliami i przystąpił do pytań.
– Czy zna pani Barbarę Borkowską? – zwrócił się do mnie znienacka.
– Nie – odparłam bez namysłu. – Nawet się nie muszę zastanawiać. Borkowskich w rodzinie miałam dwie, każdą oddzielnie, ściśle biorąc, w dwóch rodzinach, panieńskie nazwiska, nie miały ze sobą nic wspólnego i od dawna nie żyją. Żywej Borkowskiej nie znam żadnej. To ta nieboszczka spod wierzby?
– Skąd pani… – zaczął i zreflektował się. – O, nie będę kręcił, bo i tak się pani domyśli. Owszem, ta nieboszczka.
– A ja jedną Borkowską znam! – oznajmiła Martusia z triumfem. – Ale nie Barbarę, tylko Lucynę, i nie tu ani w Krakowie, tylko w Zamościu. Ma sklep warzywniczy. To nie ona tu leżała z pewnością, rozpoznałabym ją, jest potwornie gruba. I nie ruda.
– Bardzo dobrze – pochwalił komisarz informację, nie wiadomo dlaczego. – Czy ma pani broń palną?
Martusia zachłysnęła się piwem.
– Niech pan mnie tak nie zaskakuje – poprosiła. – Nie mam i nie chcę mieć, ja się boję broni palnej!
– Ja chcę, ale też nie mam – wyznałam z żalem i nagle ożywiłam się nadzieją.
– A może pan mi nie uwierzy? I zrobicie u mnie rewizję? Takie porządne, rzetelne przeszukanie?
– Zwariowałaś, na co ci przeszukanie? – zgorszyła się Martusia.
– Jak to, na co? Może przy okazji znajdą czerwony grzebień ze szpikulcem?
– A, grzebień… Rozumiem. Jeszcze go nie znalazłaś od zeszłego roku?
– Nie. Nie miałam kiedy szukać.
Komisarz przyglądał się nam z rosnącym zainteresowaniem.
– Cały czas była pani dziś w domu? – zwrócił się znów do mnie.
– Poza chwilowymi pobytami w ogródku, cały.
– I nic pani nie słyszała?
Zdezorientował mnie doszczętnie.
– Jakie nic…? Nie ogłuchłam przecież! Radio grało, słyszałam doskonale, koty miauczały, jak wyszłam z puszką, gong u furtki słyszałam… Co jeszcze miałam słyszeć?
– Huk, na przykład. Albo warkot samochodów.
– W pracowni samochodów nie słychać, chyba że budowlane. Ale przez ostatnie parę dni ta budowa naprzeciwko stoi i nie jeżdżą. Huku żadnego nie było. A, rozumiem!
Tę facetkę ktoś zastrzelił?
Martusia z miejsca okazała sceptycyzm.
– A skąd ty wiesz, że ktoś, może ona tak sama siebie? Samobójczyni?
– No coś ty, pod moim śmietnikiem…?!
– Pod wierzbą płaczącą.
– Wszystko jedno. Gdyby sama siebie, znaleźliby pistolet i ten pan nie pytałby nas o broń palną. Trudno chyba przypuszczać, że weszła, poprosiła o pożyczenie, rąbnęła w siebie i potem co? Przerzuciła mi z powrotem przez ogrodzenie? Pies powiedział, że nas tam przy niej nie było!
Komisarz wytrzymywał to wszystko, wzdychając tylko od czasu do czasu.
Spróbowałam się skupić, bo w końcu wydarzenie mnie interesowało, a nabrałam obaw, że, zraziwszy do siebie władze śledcze, niczego się więcej nie dowiem.
– Zaraz, chwileczkę. Kto tutaj był ostatni…? Witek…
– Witek dopiero ma być – przypomniała mi z naganą Martusia.
– Ale już raz był. Przyleciał o wpół do trzeciej i zaraz poleciał, wiem, że o wpół do trzeciej, bo myślałam, że to ta na wywiad, spojrzałam na zegarek…
– I Tadeusz był.
– Tadeusz był wcześniej, zaraz po twoim odjeździe. Witek był o wpół do trzeciej i nic nie mówił, żeby coś leżało, potem już tylko czekałam na ciebie. Czyli jakąś Barbarę Borkowską ktoś rąbnął z broni palnej pomiędzy czternastą czterdzieści pięć, a siedemnastą trzydzieści, przyjechawszy tu z nią samochodem. Nie pytaj mnie głupio, skąd wiem, bo sama widziałaś, pies ją wywęszył na małym kawałku, więc z czegoś wysiadła, a potem to coś samo nie odjechało. Przyjechał z nią zabójca, bo osoba niewinna od razu podniosłaby krzyk i w pięć minut zawiadomiła policję. Albo usiłowałaby ją ratować. Pistolet miał z tłumikiem, inaczej nie ma siły, huk bym usłyszała, chociaż mogłam nie zwrócić uwagi. Więcej nie wiem i nie wymyślę.
– Całkiem wystarczy – powiedział komisarz potępiająco. – Ja tu nie przyszedłem po to, żeby pani prowadziła dochodzenie, tylko po odpowiedzi na pytania. Czy ten pani śmietnik był zamknięty?
W tym momencie zadźwięczał gong od furtki i zaraz potem szczęknęły drzwi.
– Pan Tadeusz – powiedziałam. – Wszystko otwarte, ale on dzwoni z grzeczności.
Martusia, zajmij go czymś chwilowo.
– Nie ma obawy! – zapewniła Martusia, zrywając się z miejsca. – Od razu mu powiem o tej umowie z telewizją…
– Kto to jest pan Tadeusz? – spytał komisarz.
– Mój plenipotent, agent i ofiara. Znęcam się nad nim i wykorzystuję go prawie wszechstronnie, z bardzo słabymi wyrzutami sumienia.
Pan Tadeusz już wchodził, próbując wygłosić jakieś uprzejme wyrazy, co zostało mu uniemożliwione. Wszyscy odezwali się do niego równocześnie, Martusia jednak była najbliżej i jej słowa wybiły się z tłoku.
– Tadeusz, znasz jakąś Barbarę Borkowską?
– Barbarę Borkowską? – zastanowił się pan Tadeusz odruchowo. – Zdaje się, że jest taka dziennikarka… Zajmuje się chyba jakimiś prawniczymi historiami, osobiście się z nią nie zetknąłem, ale obiło mi się o uszy, że to raczej nieciekawa postać… Zwróciła się do pani o wywiad?
Читать дальше