– Dobry wieczór, tu Linda.
– Witaj, Lindo. Masz mi coś nowego do powiedzenia?
– Nie wiem, czy to ważne, lecz chodzi o samochód. Możliwe, że to był golf.
– A co, widziałaś podobny?
– Tak jest.
– W Elvestad?
– Tak, ale to na pewno nie był ten, bo znam właściciela. Po prostu jest podobny, i tyle.
Zatopiona w marzeniach, równocześnie zastanawiała się intensywnie. Ile czerwonych samochodów jest w Elvestad? Gunder Jomann miał czerwone volvo. Kto jeszcze? Doktor. Miał czerwone kombi, podobne do samochodu Einara. Sączyła colę, spoglądając w okno. Od sąsiedniego stolika docierał do niej gwar rozmowy. Eloise dobiegła końca. Einar hałasował szklankami i popielniczkami. Była przekonana, że w domu zachowuje się tak samo: bez przerwy wyciera ścierką krzesła, stoły, parapety. Dzieci i żonę pewnie też. Te czerwone zadrapania na twarzy Gørana… Przestraszył ją.
Anders Kolding miał dwadzieścia pięć lat. Był szczupły, miał wąskie usta i brązowe oczy, teraz nieco przekrwione. Ubrany był w za duży strój szofera, czarne pantofle i białe grube skarpetki.
– A dziecko? – zapytał Sejer.
– Śpi w samochodzie. Wolałem go nie budzić. Miał atak kolki. A ja pracuję na dwie zmiany. Śpię w samochodzie, między kursami.
Położył na biurku przenośną kasę fiskalną w skórzanym sfatygowanym futerale.
– Słyszał pan o tym zabójstwie w Elvestad?
Kolding spojrzał niepewnie na inspektora.
– Tak.
– Przyszło panu do głowy, że może chodzić o tę samą kobietę, którą wiózł pan z Gardermoen?
– Nie bardzo. To znaczy nie od razu. Wożę mnóstwo ludzi, w tym wielu cudzoziemców.
– Proszę opowiedzieć mi wszystko, co pamięta pan o tej kobiecie i o podróży. Niczego proszę nie pomijać. – Poprawił się w fotelu. – Jeśli widział pan jeża przebiegającego przez drogę, też proszę mi o tym powiedzieć.
Kolding roześmiał się. Nieco odprężony, ponownie wziął kasę do ręki. Sprawa z tą Hinduską prześladowała go w snach, ale o tym akurat nie zamierzał mówić Sejerowi.
– Podeszła do samochodu z ciężką brązową walizką. Co chwila oglądała się za siebie, jakby nie miała najmniejszej ochoty jechać. Chciałem włożyć walizkę do bagażnika, ale mnie powstrzymała. Co chwila patrzyła na zegarek i na wyjście z budynku lotniska. Czekałem cierpliwie. Byłem zmęczony i właściwie chętnie bym się przespał. Otworzyłem jej tylne drzwi, jednak nie wsiadła. Kiedy zapytałem po angielsku, czy na kogoś czeka, skinęła głową. Stała jeszcze trochę, trzymając klamkę, po czym poprosiła, żebym otworzył bagażnik. Sama wtaszczyła walizkę. Ta walizka miała z boku taką jakby teczkę na dokumenty. Kobieta zabrała ją ze sobą i wreszcie wsiadła. Usiadła na brzeżku siedzenia i znowu patrzyła na zmianę to na wejście, to na zegarek, i w ogóle rozglądała się dokoła. Sam już nie wiedziałem, czy chce dokądś jechać, czy nie.
Kolding umilkł. Sejer podał mu szklankę z wodą mineralną. Taksówkarz wypił i odstawił szklankę na podkładkę, tuż obok Kanału Panamskiego.
– W końcu zapytałem, dokąd jedziemy, a ona otworzyła teczkę i wyjęła kartkę z adresem w Elvestad. To daleko, powiedziałem. Będzie dużo kosztować i długo potrwa, nawet półtorej godziny. Skinęła głową i pokazała mi pieniądze. Nie znam dokładnie tamtej okolicy, więc będziemy musieli zapytać o drogę, powiedziałem. Obserwowałem ją w lusterku: była przygnębiona, a nawet zrozpaczona. Widziałem to w jej oczach. Wciąż grzebała w torebce, jakby czegoś szukała. Znalazła bilet lotniczy i przez jakiś czas mu się przyglądała, jakby coś z nim było nie w porządku. Raz czy dwa próbowałem nawiązać rozmowę, ale odpowiadała krótko. Jej angielski był całkiem w porządku. Zwróciłem uwagę na warkocz; był tak długi, że sięgał aż do pasa. Związała go czerwoną wstążką przetykaną cienką złotą nicią.
Jesteś niesamowity, pomyślał Sejer. Gdybyś to ty jechał rowerem przez Hvitemoen!
Kolding odkaszlnął, wciągnął powietrze i mówił dalej:
– Domy są porozrzucane po całej okolicy i nie wszystkie mają numery. Blindveien znalazłem wreszcie dobrych parę kilometrów od centrum Elvestad. Kobieta bardzo się ucieszyła, ja zresztą też. Kiedy wjechaliśmy na żwirowy podjazd, uśmiechnęła się po raz pierwszy, a ja pomyślałem, że szkoda, że ma takie zęby. Były wielkie i bardzo wystawały. Poza tym była bardzo ładna, przynajmniej z zamkniętymi ustami. Wysiedliśmy z samochodu. Chciałem od razu wystawić walizkę, ale dała mi znak, żebym zaczekał. Zadzwoniła do drzwi. Cisza. Dzwoniła i dzwoniła, lecz nikt nie otwierał. Bardzo się zdenerwowała, myślałem, że zaraz się rozpłacze. Spodziewali się pani? – zapytałem. Tak, powiedziała. Coś się musiało stać. Coś złego. Wróciła do samochodu. Czekałem, co powie. Licznik ciągle tykał, należność była już bardzo wysoka. Może chce pani do kogoś zadzwonić? – zapytałem – ale tylko pokręciła głową. Wreszcie powiedziała, żebyśmy wracali. Poprosiła, żebym zatrzymał się w centrum wioski, przy kawiarni. Powiedziała, że tam zaczeka. Wystawiłem walizkę z bagażnika, a ona mi zapłaciła – ponad tysiąc czterysta koron. Była potwornie zmęczona. Po raz ostatni widziałem ją, jak wchodziła po schodkach do kawiarni, ciągnąc za sobą walizkę. Podjechałem na stację Shella po drugiej stronie ulicy, żeby zatankować, a potem wróciłem do miasta. Wciąż o niej myślałem. Przyjechała z tak daleka i zastała zamknięte drzwi. Ktoś sobie z niej paskudnie zakpił. To było bardzo okrutne.
Kolding ponownie odstawił kasę na biurko i spojrzał na Sejera.
– Nie, nikt sobie z niej nie zakpił. Człowiek, który miał czekać na nią na lotnisku, nie zdołał tam dotrzeć. Gdyby jednak wiedziała dlaczego, na pewno by mu wybaczyła.
Taksówkarz milczał, zastanawiając się, co to może znaczyć.
– Czy w drodze z Elvestad na Blindveien zauważył pan coś szczególnego? Ludzi na szosie, samochody?
Kolding niczego nie widział. Ruch był bardzo mały. Poproszony o dokładne informacje na swój temat, powiedział, że od dwóch lat pracuje jako taksówkarz, jest żonaty i ma trzymiesięczne rozwrzeszczane dziecko. Podał też przybliżony czas wydarzeń, o które pytał go inspektor.
– Kto siedział przy kasie na stacji benzynowej, kiedy płacił pan za paliwo?
– Młoda kobieta. Blondynka.
– Kupił pan coś jeszcze?
– Coś jeszcze? – zdziwił się Kolding. – Na stacji?
– Tak. Cokolwiek.
– Owszem. Akumulator do samochodu.
Sejer zastanawiał się przez chwilę.
– Kupił pan akumulator na stacji benzynowej w Elvestad?
– Tak, bo akurat mieli przecenę. W mieście zapłaciłbym znacznie więcej.
– A gdzie teraz jest ten akumulator?
– W samochodzie, ma się rozumieć.
Sejer pomyślał o ciężkim samochodowym akumulatorze o twardych, gładkich ściankach. Uderzenie czymś takim w głowę musiałoby spowodować znaczne obrażenia. Przyjrzał się uważnie Koldingowi i wyobraził sobie Poonę w jego taksówce.
– Co jeszcze robił pan na stacji?
– Niewiele. Wypiłem colę, przejrzałem płyty na stojaku i gazety.
– Więc był pan tam dość długo?
– Tylko kilka minut.
– I nie widział pan, żeby kobieta wyszła z kawiarni?
– Nie.
– Dokąd pan później pojechał?
– Z powrotem do miasta. Nie miałem co czekać na kurs powrotny, musiałem wracać sam.
– Jaki ma pan samochód?
– Mercedesa. Czarnego mercedesa.
– Ilu ludzi mieszka w New Delhi?
Читать дальше