Szedł po omacku do drzwi, prowadzony jedynie podmuchem zimnego powietrza. Duży kawał tynku spadł mu na głowę; stracił równowagę i upadł na podłogę. Ręką dotknął ludzkiego ciała. Zobaczył twarz, ale nie była to twarz kobiety. Tu leżał tamten szaleniec.
Toby zdołał się jeszcze podnieść; poczuł, że cały pokój się trzęsie. Chwilę potem zawalił się sufit.
Ostatnim tchnieniem wyszeptał: „Abby”, ale wiedział, że tym razem mu nie pomoże.
Pat, czołgając się, pokonywała hol centymetr po centymetrze. Mocno zaciśnięty sznur hamował dopływ krwi do prawej nogi. Musiała ciągnąć nogi za sobą, zdana jedynie na palce dłoni, dzięki którym posuwała się do przodu. Listwa przy ścianie zrobiła się nieznośnie gorąca. Gryzący dym parzył jej oczy i skórę. Już nie wyczuwała listwy. Straciła orientację. Była przerażona. Pomyślała, że spali się tutaj żywcem.
Wtedy to się zaczęło… walenie… głos… głos Lili wzywający pomocy… Pat odwróciła się na bok i próbowała pełznąć w kierunku tego głosu. Potężny huk z tyłu domu wstrząsnął podłogą. Dom był bliski zawalenia. Pat czuła, że traci przytomność… Musi umrzeć w tym domu.
Ogarnęła ją ciemność, słyszała nieznośny hałas uderzających młotów i trzaski. Ktoś próbował wyważyć drzwi. Leżała tuż obok wejścia. Poczuła powiew chłodnego powietrza. Płomienie i dym buchnęły na zewnątrz. Usłyszała zdenerwowane głosy ludzkie: „Już za późno. Lepiej tam nie wchodzić”. Lila krzyczała: „Ratujcie ją, ratujcie ją!”. Zdesperowany, wściekły Sam wrzasnął: „Zostawcie mnie!”.
Sam… Sam… Ktoś przebiegł obok… Sam wykrzykiwał jej imię. Resztkami sił Pat uniosła nogi i ciężko oparła je o ścianę.
Odwrócił się. Zobaczył ją w świetle płomieni, wziął na ręce i wyniósł z domu.
Ulica była pełna wozów policyjnych i strażackich. Gapie zbili się w gromadkę i stali przerażeni, nie mówiąc ani słowa. Abigail zastygła jak posąg, gdy pogotowie zajęło się Pat. Obok noszy klęczał Sam i ściskał jej ręce; na jego twarzy malowała się troska. Kilka kroków dalej stała Lila, roztrzęsiona i blada; oczy utkwiła w leżącej dziewczynie. Dom się dopalał.
– Tętno się poprawia – powiedział sanitariusz.
Pat zaczęła się kręcić, chcąc zrzucić maskę tlenową.
– Sam…
– Jestem tutaj, kochanie.
Abigail oparła mu dłoń na ramieniu. Jej twarz pokrywała sadza. Kostium, w którym chciała pójść do Białego Domu, był poplamiony i wymięty.
– Cieszę się, że z Kerry wszystko dobrze. Dbaj o nią, Sam.
– Zamierzam to robić.
– Poproszę jakiegoś policjanta o podwiezienie do telefonu. Nie czuję się na siłach, aby osobiście powiedzieć prezydentowi, że muszę zrezygnować z kariery politycznej. Powiedz mi, co mam zrobić, jak pomóc Eleanor Brown?
Wolno podeszła do najbliższego radiowozu. Została rozpoznana przez zdumionych gapiów, którzy utworzyli dla niej przejście. Ktoś zaczął klaskać.
– Program był wspaniały, pani senator!
– Kochamy cię, Abigail!
– Wierzymy, że zostaniesz wiceprezydentem!
Wsiadając do samochodu, Abigail Jennings odwróciła się, żeby po raz ostatni przyjąć pozdrowienia.
Dwudziestego dziewiątego grudnia o godzinie dziewiątej wieczorem w Białym Domu prezydent zmierzał do Salonu Wschodniego na konferencję prasową, która odbywała się dwa dni wcześniej, niż planowano. Podszedł do pulpitu z mikrofonami.
– Ciekawe, po co się tu wszyscy zebraliśmy? – zapytał, a obecni wybuchnęli śmiechem.
Potem wyraził ubolewanie z powodu przedwczesnej rezygnacji byłego wiceprezydenta. – Jest wielu wybitnych polityków, którzy z wielką godnością mogliby pełnić ten urząd, a także dokończyć moją drugą kadencję, gdybym z jakichś względów nie mógł tego uczynić. W każdym razie osoba, którą wybrałem na wiceprezydenta, cieszy się poparciem całego rządu i ma zostać zatwierdzona przez Kongres. Zajmie ona niezwykłe miejsce w historii tego kraju. Panie i panowie, mam zaszczyt przedstawić pierwszą kobietę wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, senator Claire Lawrence z Wisconsin!
Wybuchła burza oklasków i wszyscy zebrani w Białym Domu powstali z krzeseł.
Sam i Pat siedzieli przytuleni do siebie na kanapie w mieszkaniu Sama i oglądali konferencję prasową.
– Ciekawe, czy Abigail też to ogląda – odezwała się Pat.
– Myślę, że tak.
– Nie potrzebowała pomocy, jakiej jej udzielał Toby. Sama świetnie by sobie poradziła.
– To prawda. I to jest najsmutniejsze.
– Co się z nią stanie?
– Wyjedzie z Waszyngtonu. Ale nie spisuj jej na straty. Abigail się nie podda. Będzie walczyła o swój powrót. Tym razem jednak bez tego drania u boku.
– Zrobiła wiele dobrego – zauważyła ze smutkiem Pat. – W wielu sytuacjach okazało się, że jest tą kobietą, za jaką ją uważałam.
Słuchali przemówienia Claire Lawrence, przyjmującej nominację. Sam przytulił mocniej Pat.
– Mimo tych popalonych brwi i rzęs wyglądasz niezwykle pięknie. – Ujął jej twarz w swoje dłonie. – Cieszysz się, że już wyszłaś ze szpitala?
– Wiesz przecież!
Omal jej nie stracił. Pat przyglądała mu się uważnie; twarz miała ufną, ale była czymś zmartwiona.
– Co się stanie z Eleanor? – zapytała. – O niczym mi nie powiedziałeś, a ja bałam się spytać.
– Nie zamierzałem niczego przed tobą ukrywać. Nowe zeznania Abigail i wszystko, co wiemy o Tobym, oczyszczą ją z zarzutów. A ty? Co myślisz o swoich rodzicach, gdy już poznałaś prawdę?
– Jestem szczęśliwa, że to nie mój ojciec nacisnął spust. Przykro mi z powodu mamy. Cieszę się, że żadne z nich mnie wtedy nie skrzywdziło. Zupełnie do siebie nie pasowali, ale nie było niczyjej winy w tym, co się stało. Zaczynam lepiej rozumieć ludzi. Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Pomyśl, gdyby twoi rodzice nie byli razem, nie pojawiłabyś się przy mnie i może spędziłbym resztę życia w mieszkaniu, które wygląda jak… jak to określiłaś… jak hol w motelu?
– Coś w tym rodzaju.
– Czy postanowiłaś już coś w sprawie pracy?
– Jeszcze nie jestem pewna. Luther chyba naprawdę chce, żebym tu została. Myślę, że robi to tylko ze względu na sukces naszego programu. Poprosił, żebym się zajęła programem o Claire Lawrence, i uważa, że uda nam się dotrzeć nawet do Pierwszej Damy. To dość kuszące. Przysięga, że tym razem będę miała całkowitą swobodę podczas realizacji. I na pewno nie będzie się do mnie zalecał, kiedy ty będziesz blisko.
– Lepiej, żeby tego nie robił! – Sam objął Pat i zobaczył łagodny uśmiech na jej twarzy. – Chodź. Lubisz przecież patrzeć na wodę.
Podeszli do okna. Nadciągała noc, ale Potomac błyszczał w blasku świateł Kennedy Center.
– Nie myślę już o płonącym domu z tobą w środku – powiedział i objął ją mocniej. – Nie mogę cię stracić, Pat, ani teraz, ani nigdy. – Pocałował ją. – Nie chcę już marnować czasu. Czy odpowiadałby ci miodowy miesiąc w Caneel Bay w przyszłym tygodniu?
– Oszczędź sobie wydatków. Wolałabym pojechać jeszcze raz do Cape.
– I do Ebb Tide?
– Tak. Tylko z jedną różnicą. – Spojrzała na niego z uśmiechem. – Tym razem wrócimy do domu tym samym samolotem.
***