– Nie ma jej.
Joe zamknął oczy. Wiedział.
– Przysięgam, że nikt tu nie wchodził, Joe. Jestem tu cały czas i sprawdziłem zamki, jak Eve poszła do łóżka.
– Dzwonił ktoś do niej?
– Nie na telefon w mieszkaniu. I nie słyszałem, aby dzwonił jej telefon komórkowy.
– Z drugiego pokoju mogłeś nie słyszeć.
– Nic mi nie mówiła.
Joe wiedział podświadomie, że Don dzwonił do Eve. Don zadzwonił i Eve wyszła z mieszkania.
Na spotkanie z Donem?
Nie zrobiłaby czegoś tak głupiego. Nie. Żeby wywabić ją z mieszkania, Don musiał użyć jakiejś groźby, której Eve nie była w stanie zignorować.
Jane MacGuire. Cholera!
Odłożył słuchawkę i odszukał w notesie numer pagera Barbary Eisley. O tej porze tylko ona mogła mu podać adres domu opieki.
Eisley oddzwoniła wprawdzie po niecałej minucie, lecz namówienie jej, żeby podała ten adres, trwało dziesięć minut.
Z każdą sekundą Joe był coraz bardziej wściekły i przerażony. Najchętniej udusiłby Eve. Znów wyrzuciła go ze swojego życia. Po tych wszystkich wspólnych latach znów odwróciła się do niego tyłem. Żałował, że ją w ogóle poznał. Przez nią życie stało się torturą. Raz chciał ją udusić, to znów marzył o tym, aby ją do siebie przytulić i pozbawić cierpień. Myślała, że jest na tyle mocna, żeby sobie ze wszystkim poradzić, jednakże w konfrontacji z Donem nie miała szans.
Nie biegnij w jego stronę, Eve. Zaczekaj na mnie.
Biegła.
W alejce śmierdziało tłuszczem i śmieciami.
Ciemność.
Jakiś dźwięk z lewej strony.
Serce podskoczyło jej do gardła.
Don?
Nie, to tylko kot.
Gdzie jest Jane?
– Jane? Widzisz ją, Mark?
– Tutaj! – zawołała Jane.
Duży karton po lodówce oparty o ścianę z cegły.
– Mike’owi nic nie jest – powiedziała Jane, wyłażąc z kartonu i ciągnąc za sobą małego chłopca. – Boi się. Powiedział, że dziś wieczorem coś słyszał. Pewno szczury. Jest głodny. Masz coś do jedzenia?
– Nie.
– Kto to jest? – spytał Mikę, przyglądając się Eve i Markowi z niepokojem. – Opieka społeczna?
– W życiu bym ci tego nie zrobiła – odparła Jane. – Ale nie możesz tu dłużej zostać. Tu się kręcą źli ludzie.
– Nic mi nie będzie.
– Lepiej będzie ci tam, gdzie Eve cię zabierze. Weź swoje rzeczy.
Mikę zawahał się.
– Tam będzie dużo jedzenia – dodała dziewczynka.
– Dobrze.
Mikę wlazł z powrotem do pudła.
– Dokąd go zabierzesz? – spytała Jane. – On będzie chciał wiedzieć.
Eve też by chciała.
– Muszę się zastanowić.
– Nie do opieki?
– Nie.
– Nie do jego ojca?
– Dobrze, Jane, wiem, o co ci chodzi.
– Obiecałaś.
Eve wciągnęła głęboko powietrze. Na kartonie błyszczało coś mokrego.
– Dotrzymuję obietnic.
Mikę wysunął się z kartonu z płaszczem w ręce.
– Jakie jedzenie? – spytał. – Lubię frytki.
– Zobaczę, co się da zrobić. – Eve zwróciła się do Marka: – Zaprowadź ich do samochodu, dobrze?
Jane spojrzała na nią uważnie. Mark uniósł brwi.
– A ty nie idziesz?
– Za chwilę.
Kiwnął głową i poprowadził dzieci do samochodu.
Eve wyciągnęła rękę i bojaźliwie dotknęła ciemnej plamy na kartonie. Nie była tak mokra, jak jej się wydawało, i tylko trochę przylepiło się do palców. Drżącą dłonią sięgnęła do torebki i wyjęła małą latarkę.
Plama na palcach była ciemnoczerwona, prawie rdzawa.
Krew.
„Powiedział, że dziś wieczorem coś słyszał”.
Skierowała światło latarki na plamę na kartonie.
„Dobrze zrobione, Eve. Mała nagroda…”
Zrobiło jej się niedobrze na myśl, jak blisko chłopca był Don.
Nagroda?
Życie Mike’a miało być dla niej nagrodą?
Nie.
Kropki na końcu zdania wiodły w dół.
Na ziemi leżało coś białego.
Eve uklękła powoli i poświeciła sobie latarką.
Kość. Mała i delikatna. Kość z palca dziecka.
Bonnie?
Poczuła się słabo i przytrzymała się kartonu, aby się nie osunąć na ziemię.
Trzymaj się. On chcę cię zranić.
Mój Boże, Bonnie…
Nie dotykaj. Niczego nie dotykaj. Może tym razem popełnił jakiś błąd.
Potrafi coraz lepiej nad sobą panować. Wtedy na werandzie domu nad jeziorem nie potrafiła zostawić kości żebra. Teraz mogła już to zrobić. Mogła zostawić kruchą kostkę w ciemnej alejce, jeśli dzięki temu zwiększały się szanse złapania bandyty.
Z trudem podniosła się na nogi i zgasiła latarkę.
Musiała zwalczyć ból i iść.
Nie myśleć o kości. Nie myśleć o Bonnie.
Nie była w stanie ochronić Bonnie, lecz może uda jej się uratować Jane i Mike’a.
Jesteś tam, Donie? Proszę, pokaż mi krew. Pokaż mi kości mojego dziecka. Wszystko, co robisz, sprawia, że jestem coraz silniejsza.
Tym razem nie wygrasz.
Mężczyzna miał poderżnięte gardło.
– Co za bandzior!
Joe podniósł głowę i zobaczył przed sobą Barbarę Eisley. Podeszła bliżej i rzuciła okiem na ciało, wsunięte w krzaki otaczające dom.
– Strażnik?
– Co pani tutaj robi?
– A jak się panu zdaje? Budzi mnie pan w środku nocy, mówiąc, że wybiera się pan tu zakłócać spokój moim ludziom, a potem się pan dziwi, że nie wróciłam do łóżka? – Spojrzała na dom, gdzie świeciły się wszystkie światła. – Ja jestem za wszystko odpowiedzialna. Gdzie jest Jane MacGuire?
– Nie wiem.
– Dyrektorka mówi, że nie ma jej w pokoju. Strażnik nie żyje. Czy Jane też nie żyje?
– Może. Ale nie sądzę – dodał, gdy Eisley się wzdrygnęła. – Z okna jej pokoju zwisał sznur z prześcieradła.
– A zatem spuściła się na dół i wpadła wprost w łapy mordercy.
– Może nie.
Eisley przyglądała mu się uważnie.
– Eve Duncan – powiedziała i zaklęła cicho. – Mówiłam jej, żeby się trzymała z daleka od dzieciaka.
– A ona powiedziała pani, że dziewczynka jest w wielkim niebezpieczeństwie. Pani nie chciała słuchać. Może się pani teraz jedynie modlić i mieć nadzieję, że Eve dotarła do Jane przed mordercą, który zabił strażnika. – Joe wstał. – Proszę, aby nikt tu niczego nie dotykał i się nie kręcił, dopóki nie przyjedzie ekipa sądowa.
– Dokąd pan idzie?
– Szukać Jane MacGuire.
– Jeśli zabrała ją Eve Duncan, to jest to porwanie. – Barbara Eisley urwała. – Ponieważ istnieją jednak okoliczności łagodzące, postaram się nie zawiadamiać policji, jeśli Jane wróci w ciągu dwudziestu czterech godzin.
– Przekażę jej pani wspaniałomyślną decyzję. Pod warunkiem, że Eve się ze mną skontaktuje.
– Musi pan wiedzieć, gdzie ona jest. Dziecko musi się znaleźć. – W jej głosie pobrzmiewała nutka paniki. – Jesteście przecież przyjaciółmi, prawda?
– Tak mi się zdawało.
Idąc do samochodu zaparkowanego przy krawężniku, czuł na sobie wzrok Eisley.
„Jesteście przecież przyjaciółmi, prawda?”
Przyjaciółmi. Przez wiele lat zmuszał się do takiego ustawienia ich wzajemnego stosunku, a teraz Eve zaczęła od niego odchodzić.
W najgorszym momencie.
Niech szlag trafi przyjaźń! Niech szlag trafi nadzieję! Nic mnie to nie obchodzi – pomyślał. Niech tylko zadzwoni i powie, że ten drań nie dostał jej w swoje łapy.
Mark zaparkował samochód przed blokiem na osiedlu Peachtree.
– Kto tu mieszka?
– Moja matka z narzeczonym – odparła Eve. – Myślę, że to jedyna osoba, która mogłaby zaopiekować się chłopcem.
Читать дальше