– Owszem – odpowiedziałem. – Z tego, co pamiętam, to mamy w szopie taki kilof.
– Naprawdę? – Lindström wyglądał na zaskoczonego. – Może pójdziemy go zobaczyć?
Zaprowadziłem go do rozwalającej się szopy stojącej obok wychodka. Zdjąłem skobel i spojrzałem na stos gratów.
– Nie wiem, gdzie dokładnie leży.
Przeszukiwałem całe pomieszczenie.
– Nie możesz go znaleźć? – dopytywał się Lindström.
Wyjął fiolkę z bronzolem i kiwał się z pięt na palce.
– Na to wygląda.
– Zresztą to nie ma znaczenia. Pewnie wcale go tu nie ma. Twój brat też go tu szukał i nie znalazł. Nie przychodzi ci do głowy, gdzie ewentualnie mógłby jeszcze być?
Wyszedłem z szopy i otrzepałem się z kurzu.
– Nie – odpowiedziałem. – Naprawdę nie.
– Może pamiętasz, kiedy go ostatni raz widziałeś?
Wzruszyłem ramionami.
– Niezbyt. Możliwe, że jakieś parę tygodni temu.
– Nie używaliście go, kiedy budowaliście pomost?
– Nie.
Wróciliśmy do kuchni.
– Druga rzecz – powiedział Lindström po tym, jak skończył coś notować. – Druga rzecz ma związek z niejaką Ewą Kaludis.
– Tak?
– Znasz ją?
– Była u nas w szkole na zastępstwie – powiedziałem. – W maju i czerwcu. Ale tylko na kilku przedmiotach, kiedy prowadząca je nauczycielka złamała nogę.
Lindström pokiwał głową.
– Dobrą była nauczycielką?
– Raczej tak. Na pewno tak.
– Wiesz, że spotykała się z Bertilem Albertssonem?
– Tak.
– Widziałeś ją może tego lata?
– Nie – odpowiedziałem. – Moment… tak. Raz w parku Lacka.
– W parku Lacka?
– Tak.
– Tylko tam?
– Tak.
– Może jeszcze gdzieś?
– Nie.
– Jesteś pewien?
Po chwili namysłu odpowiedziałem:
– Przynajmniej na tyle, na ile jestem sobie teraz w stanie przypomnieć.
Lindström milczał przez kilka sekund, nic nie zapisywał.
– Zdaje się, że jeszcze raz będę musiał tu zawitać – powiedział. – Jeżeli znajdziesz ten kilof, wolałbym, abyś dał mi o tym znać.
– Na pewno to zrobię – obiecałem.
Uścisnęliśmy sobie ręce, potem poszedł.
***
Kiedyś w czwartej klasie Balthazar Lindblom zsikał się w majtki. Stało się to na lekcji religii u Brytwy, na którego wołaliśmy „Brzytwa”, bo był wyjątkowo ostry. I nieprzekupny. Nie warto było podskakiwać czy postępować inaczej, niż sobie życzył.
Sam incydent zdarzył się w chwili, gdy do końca lekcji zostało niewiele ponad dziesięć minut, a ponieważ wszyscy siedzieliśmy cicho nad książkami, natychmiast usłyszeliśmy, że pod ławką Balthazara coś leje się strumieniem.
Brzytwa też.
– Co to ma być? – wrzasnął. – Co ty wyprawiasz, ośle jeden.
Balthazar, nim odpowiedział, zdążył się już cały zmoczyć. Kałuża na podłodze przerodziła się w całkiem spore bajoro, aż my, siedzący najbliżej, musieliśmy unieść nogi do góry.
– Przecież profesor sam powiedział – bronił się Balthazar.
– Że co? – pienił się Brzytwa. – Jak mam to rozumieć?
– Profesor powiedział, że za potrzebą można pójść dopiero w czasie przerwy. Więc po co miałem prosić teraz o pozwolenie na wyjście?
Tylko raz zdarzyło się, że Brzytwa zakończył lekcję dziesięć minut przed dzwonkiem na przerwę.
A Balthazar Lindblom to jedyna osoba, jaką znam, której udało się zostać w pewnym sensie bohaterem, choćby na krótko, tylko dlatego, że się posikał.
Z czasem nie samo zdarzenie, ale komentarz Brzytwy wrył mi się w pamięć. To, co powiedział, zanim pozwolił nam wybiec na boisko.
– I słusznie. Postąpiłeś jak najbardziej właściwie, chłopcze.
Przypomniałem sobie Brzytwę, kiedy śledczy Lindström już wyjechał z Genezaret w tamto niedzielne popołudnie. Nie to, żeby ci dwaj byli aż tak do siebie podobni, czy to w zachowaniu, czy w wyglądzie, a jednak mieli jedną cechę wspólną. Coś nieprzekupnego, pomyślałem. Coś, czego nie było sensu zmieniać albo się temu przeciwstawiać.
Nie wiedziałem tylko, czy to dobrze, czy źle.
***
Szczerze mówiąc, po raz pierwszy tego lata Britt Laxman zwróciła na nas uwagę. Na Edmunda i na mnie. Tamtego poniedziałkowego przedpołudnia, kiedy weszliśmy do sklepu w Åsbro, uruchamiając drzwiami wiszący nad nimi dzwonek.
Właściwie pierwszy i ostatni raz.
– Ach, witam, witam! – zawołała, pokazując wszystkie szesnaście przednich zębów i przestając nagle zupełnie przejmować się siwą starszą panią stojącą przy ladzie, która nie mogła się na nic zdecydować. – Co u was? Jak leci?
Przynajmniej znała już nasze imiona. Spojrzałem na Edmunda. Rozejrzałem się po sklepie. Tłok jak nigdy wcześniej. Dotarło do mnie, że Britt Laxman nie była jedyną osobą, która wiedziała, kim jesteśmy. Zrozumiałem też, że niektórzy nie byli tam tylko po to, by coś kupić. To, że nagle zrobiło się cicho i wszystkim przyrosły języki do podniebienia, miało jakiś związek z naszym przybyciem, było to jasne jak słońce. Z jednej strony schlebiało, z drugiej było wrogie. Myślę, że Edmund też tak to odczuł.
Trzy sekundy, nie więcej, ale wystarczyło. Popatrzeliśmy na siebie i zrozumieliśmy. Po chwili stary major Casselmiolke odchrząknął i wrócił do dyskusji z Moppe Nilssonem przy stoisku z wędlinami.
– Ślad! – zagrzmiał tym swoim silnym wojskowym głosem. – Musi być chyba jakiś trop! Jakieś ślady, do licha! Teraz czekają na analizy! Weź pod uwagę, że nastąpił duży postęp w nauce!
– A mnie się tam inaczej wydaje – odparł leniwie Moppe, grzebiąc w serdelkach palcami, które także wyglądały jak serdelki. – Niech ten zbrodniarz Bogu dziękuje za deszcz.
– Deszcz? – zdziwił się Casselmiolke. – Bogu?
Tak jakby słyszał te słowa pierwszy raz w życiu.
– Deszcz, który spadł między czwartą a piątą rano – wyjaśnił Moppe. – Mówi się, że spłukał wszystkie ślady. Pisali o tym w sobotę w „Aftonbladet”.
– „Aftonbladet”? – zdziwił się Casselmiolke. – Nie miałem jej w rękach! Ma pani może jeszcze jeden egzemplarz?
– Niestety! – zawołała przez cały sklep Britt Laxman. – To, co miałam, zostało wykupione w pół godziny!
Potem odwróciła się do nas, znów się szczerząc i wybałuszając oczy.
– Czego sobie życzycie? – spytała. – Jak leci?
Sprawunki z listy wymienialiśmy najszybciej, jak potrafiliśmy. Gdy skończyliśmy, nie dała nam jednak szybko odejść od kasy.
– Jak myślicie? – szepnęła tak, aby większość nie słyszała. – Kto to zrobił?
Edmund spojrzał na mnie.
– Jakiś szaleniec – odparł po chwili. – Jakiś pomyleniec, który uciekł z wariatkowa. Czy to nie jasne jak słońce?
***
Później również trzymaliśmy się tej wersji. Wersji z szaleńcem. Kiedy ludzie pytali nas o zdanie, a zdarzyło się to raz czy dwa, Bóg raczy wiedzieć – w końcu widzieliśmy ciało, mieszkaliśmy tak blisko, musieliśmy w nocy coś słyszeć i tak dalej – wówczas zawsze powoływaliśmy się na teorię związaną z szaleńcem. Że ten, kto zabił Armatę Albertssona, musiał być chory psychicznie. Bez dwóch zdań. Nic innego nie wchodziło w rachubę.
Także teraz, kiedy staliśmy już na schodach u Laxmanow, wiedzieliśmy – bez żadnego uzgadniania – że to będzie nasza odpowiedź na wszystkie pytania.
Szaleniec.
No bo któż by inny?
Nocami znów śniła mi się Ewa Kaludis. Czasem z sińcami pod oczami, czasem bez. Miałem wrażenie, że Edmundowi też się śniła, a kiedy go o to spytałem, przyznał się bez owijania w bawełnę.
Читать дальше