– Chyba lepiej – odparł Edmund po kilku udanych próbach przełknięcia śliny. – Od jutra znów jestem na chodzie.
Po dziesięciu minutach spał jak zabity. Zgasiłem światło. Leżałem, słuchając, jak krople deszczu uderzają o dach. Słyszałem też grzmoty. Te zwiastowały co rusz pojawiające się na niebie błyskawice. Odstęp czasowy między błyskiem a hukiem wynosił piętnaście do trzydziestu sekund. Może Edmund miał rację.
I że ta burza wisiała i krążyła wokół nas?
A człowiek czuł się wobec niej maleńki.
Musiałem zasnąć, bo tuż po dwunastej coś wyrwało mnie ze snu. Już nie padało, za to wiało przeraźliwie. Słyszałem, jak Henry na dole włącza magnetofon. Mógłbym przysiąc, że z kimś rozmawiał.
Łóżko Edmunda było puste.
Ciało znalazł Lasse Krzywa Gęba i to on przez dwa kolejne dni pojawiał się na pierwszej stronie „Kurrena”. Jego rodzice mieli mały domek letniskowy w Sjölycke i właśnie tam Krzywa Gęba spędzał większą część lata. Jego odwiecznym marzeniem było zostać zawodowym kolarzem. Takim jak Harry Snell. Albo Ove Adamsson [6]. Z racji swojego wyglądu nie mógł zostać ani amantem filmowym, ani muzykiem, lecz nic nie stało na przeszkodzie, by został niedoścignionym mistrzem w jeździe na rowerze. Od kilku sezonów był w miejskiej reprezentacji juniorów i można było się spodziewać, że za rok lub dwa zrobi krok naprzód i przejdzie do seniorów. Nadzieja olimpijska, jak się zwykło mawiać w żargonie sportowym. Krzywa Gęba dysponował odpowiednimi warunkami, w to nie wątpił nikt, kto choć trochę siedział w temacie. Nikt nie myślał inaczej.
Ambicja nakazywała Krzywej Gębie wykorzystać te letnie dni na trening. Wcześnie rano, bo o siódmej, codziennie wyciągał z szopy swoją kolarzówkę i robił szosą pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów.
Albo nawet osiemdziesiąt, albo dziewięćdziesiąt, jeśli był w dobrej formie, tak jak choćby dzisiaj. Zazwyczaj stronił od tych wyboistych, żwirowych tras leśnych, obawiając się wywrotki czy przedziurawienia opony.
Ale nie tego ranka. Prawdopodobnie szukał urozmaicenia, bo i takie odcinki zdarzały się na zawodach w tamtych czasach. We wczesnych latach sześćdziesiątych. Jadąc przez las, kierował się na wschód w stronę posesji Levisów. Podróż okazała się wyjątkowo krótka. Krótka i potwornie wstrząsająca, jak to później Lasse Krzywa Gęba określił na łamach „Kurrena”.
Po zaledwie kilku kilometrach pedałowania dojeżdża do krętej drogi obok naszego i Lundinów parkingu. Ile sił w nogach. Mocno pochylony nad kierownicą. Zauważa, że stoją tam dwa pojazdy. Czarny volkswagen i czerwone volvo PV 1800.
Właśnie ten drugi samochód powoduje, że z całej siły naciska na hamulec, tak iż tylko cud sprawia, że nie przelatuje nad kierownicą.
Lewe przednie drzwi są otwarte, a pod nimi leży twarzą do ziemi ciało. Mężczyzna w czarnych, wąskich butach, jasnych spodniach z elany i białej koszuli z krótkimi rękawami. To widzi Krzywa Gęba, kiedy zawraca rower i dostaje się z powrotem na niewielkie wzniesienie. Na siedzeniu kierowcy pasiasta marynarka. Co prawda mężczyzna leży na brzuchu, lecz jakby skulony, ramiona dziwnie wysunięte do przodu. Krzywa Gęba powtarza w kółko reporterom i fotografom, że właśnie po tych ramionach zrozumiał.
Zrozumiał, że coś było nie tak. Żywy człowiek nie leżałby w ten sposób. Widać to od razu, o ile ma się rozum i oczy na swoim miejscu, a te ponoć Krzywa Gęba miał tamtego ranka.
Jest dopiero kwadrans po szóstej. Czujnie i ostrożnie prowadzi swoją kolarzówkę w to przerażające miejsce.
Dopiero teraz widzi wszystko dokładnie.
Widzi ogromną dziurę w głowie mężczyzny. Wszędzie mnóstwo krwi. We włosach, na koszuli, dookoła na trawie.
Nie wie, kto to jest, gdyż naturalnie nie ma odwagi chwycić ciała i go obrócić. Zresztą tego nawet nie wolno robić. To policja jest od tego, by obracać martwe ciała, a nie Lasse Krzywa Gęba.
Nie, to nie Krzywa Gęba identyfikuje ciało leżące na parkingu, czynimy to my. Henry, Edmund i ja, bo właśnie do nas podbiega, krzycząc wniebogłosy.
To właśnie my biegniemy z nim z powrotem ścieżką w górę i to my otaczamy półkolem Bertila Berrę Armatę Albertssona, nie będąc w stanie wydusić z siebie jakiegokolwiek słowa.
Żaden z nas. Cała nasza trójka wie, że na ziemi leży Berra Armata, ale nikt nie zdobywa się na najmniejszy komentarz. Totalna cisza.
Lasse Krzywa Gęba też milczy. Przez pół minuty czterech ludzi stoi i wpatruje się w piątego, który człowiekiem już nie jest, i jest to najdłuższe pół minuty w naszym życiu.
Potem patrzę na zegarek i widzę, że jest za pięć wpół do siódmej. Jest poranek dziesiątego lipca. A więc Potworność stała się faktem.
Kiedy Lasse Krzywa Gęba zostawił nas, by zadzwonić od Lundinów na policję, pozostała jedna rzecz, którą musiałem sprawdzić, mimo że głowę miałem pustą jak wydmuszka. Udało mi się złapać kontakt wzrokowy z Henrym. Ustami formułował wyraz: „Ewa”, rzucając spojrzenie w kierunku Genezaret. Nie wiem dlaczego, ale czułem, że nie powinienem mieszać w to Edmunda. To wszystko musiało zostać między mną a moim bratem. To, co się działo.
Wydawało mi się, że Henry zrozumiał to moje niewypowiedziane na głos pytanie, ale nie odpowiedział na nie. Skinął tylko lekko głową i zapalił lucky strike’a.
Westchnąłem i oparłem się o Edmunda. Ten stał i dygotał z zimna. A tak poza tym to jego przepowiednia sprawdziła się.
W nocy dopadła mnie angina.
Pierwszy wóz policyjny nadjechał, gdy byliśmy jeszcze na parkingu. Staliśmy w towarzystwie Krzywej Gęby, Gladys Lundin oraz młodszej od niej o jakieś trzydzieści lat kobiety, która niemal była jej wierną kopią. Tylko trochę drobniejszą i bardziej bladą. Nie miała lasek, za to odpalała papierosa od papierosa, a jej piersi prawie zasłaniały pępek.
– Bywa i tak – brzmiał pierwszy komentarz Gladys. – Całe szczęście, że moich chłopów nie ma w domu, inaczej wpadliby tu gliniarze i ich zgarnęli.
Poza tym nie było więcej komentarzy. Berra Armata cały czas leżał w tym gruzie, nikt nie przejawiał chęci, by mu się uważniej przyjrzeć. Staliśmy w luźnym półkolu, plecami do Potworności. Wtedy wyłonił się biało-czarny amazon z trzema umundurowanymi policjantami i jednym w cywilu. Spisali nasze nazwiska i poszliśmy do domu, by czekać tam na dalszy rozwój wypadków.
– Psiamać! – przeklął Edmund, kiedy weszliśmy do naszego pokoju. – Tylko tyle mogę powiedzieć. Psiamać!
Poczułem, że robi mi się niedobrze. Przez moment zastanawiałem się, czy nie pójść do lasu i nie włożyć sobie palca do gardła, jednak stopniowo mdłości zaczęły się cofać.
Przymknąłem oczy w nadziei, że uda mi się przespać godzinę lub dwie, ale chyba oszukiwałem samego siebie. Słyszałem, jak piętro niżej Henry zasiadł do Facitena. Dziwne, że akurat teraz zaczął to robić. Jednak po paru minutach stukanie nagle ucichło.
– Erik – zaczął Edmund.
– Tak?
– Nie gadajmy już o tym. Już nie wyrabiam.
– All right – odparłem. – Może rzeczywiście lepiej dać sobie luz.
– On nie żyje – ciągnął wątek Edmund. – Kumasz, że tego gada nie ma już wśród nas?
– Tak – odpowiedziałem. – Armata nie żyje.
***
Oficer śledczy zjawił się o dziewiątej. Nazywał się Lindström. Miał na sobie biały garnitur i muchę i gdyby nie to, że nosił czarne, zaczesane do tyłu włosy, można byłoby go wziąć za Ture Sventona.
Читать дальше