– Rozumiem. – Pater uśmiechnął się z lekkim przymusem i wyciągnął do Banasiuka dłoń. – Graba?
– Graba. – Komendant westchnął, uścisnął mu dłoń i ruszył z pobocza. – Józek jestem. A ty?
– Jarek – odparł Pater i ze zdziwieniem skonstatował, że wcale mu nie przeszkadza to nagłe przejście na „ty”. – Powiedz mi coś, Józek, o tym Czosnyku i jego rodzinie.
– Rafał ma ponad pięć dych. – Banasiuk wyraźnie się rozpromienił. – W moim wieku. Znam go od lat. Razem ministrantami byliśmy w Karwi. Potem nasze drogi się rozeszły. Już w latach osiemdziesiątych robił ostrą kasę. Wiesz, czym handlował? Flakami. Rozumiesz? Flakami!
– Jak to flakami?
– Do kiełbas. Flakami do kiełbas. Przywoził je z Węgier. No, co się dziwisz? – Spojrzał przelotnie na Patera. – Nasi rodacy to urodzeni handlarze. Znałem takiego, co statkiem sprowadzał z Egiptu sprzączki do pasków. Takie fikuśne, goła babka albo trupia czacha. Na jednej sprzączce miał przebitkę, na dzisiejsze mówiąc, gdzieś pięćdziesiąt groszy. A Rafał na jednym metrowym flaku miał tyle samo. Flaki były lekkie i łatwo się zwijały. Kupował je pod
Budapesztem. Większą część transportował wypożyczonymi z PKS-u autobusami, a resztą wypychał walizki i jechał z kumplami pociągiem Budapeszt-Warszawa-Gdańsk. Trzy dni jechali. W przedziale waliło tymi flakami jak cholera. Kiedy wchodził konduktor lub celnicy, chłopaki wyciągali kiełbasy czosnkowe i jedli. Że niby od kiełbas tak wali. Nie raz i nie dwa celnika czy kolejarza wódeczką poczęstowali, jakiś mały prezencik… Tak zaczynał poseł Czosnyk.
– I co dalej z nim było? – Pater był tak zaciekawiony, że nie zauważył, jak wjechali do Jastrzębiej Góry.
– Robił różne biznesy, grał zawodowo w ruletkę w esbeckich tajnych kasynach, miał hurtownię mebli, zajmował się trochę budowlanką, krótko mówiąc, robił kasę. Potem wstąpił do Samoobrony i rozpoczął karierę polityczną. Spotykaliśmy się czasami na jakimś oficjalnym urzędowym grillu. Jego żona latem wyjeżdżała do Jastarni, a syn do ciepłych krajów.
– Po co im to było? Przecież mieszkają prawie nad samym morzem!
– Pokazać się w Jastarni to dla jego Baśki coś zupełnie innego niż pokazać się na tarasie swojego domu w Karwieńskich Błotach. A syn jak to syn… Puszczał kasę i uganiał się za dupami. Ale to w sumie dobry chłopak, ten Patryk… Wiesz, w zeszłym roku mieliśmy z nim mały problem. W „Egzotycznej Wyspie” napił się ostro i zaczął dobierać do jakiejś kobitki. Wtedy od jej faceta dostał po ryju. Wstąpił w niego jakiś szał. Zdemolował knajpę na oczach bramkarzy, którzy gapili się bezradnie na wszystko i bali się mu wpierdolić ze względu na jego starego. Zwinąłem go wtedy. Najpierw darł mordę, wyjął fiuta i machał nim przed Sylwią, naszą policjantką, kazał jej obciągać… Już się z tego wszystkiego robiło niezłe szambo. Wsadziłem mu wtedy łeb do wiadra z wodą i go uspokoiłem. Zasnął w końcu. Wtedy zadzwoniłem po Rafała. Przyleciał helikopterem. Na widok ojca młody rozkleił się. Popłakał się, przeprosił Sylwię i tamtą kobitkę, do której się dobierał. Za kilka dni kupił im kwiaty, a kilka tygodni później trzy szkoły w okolicy miały podłączenie do internetu. To taka pokuta. Ukręciliśmy łeb całej sprawie…
– No nieźle, kurwa. – Pater pokręcił głową z dezaprobatą. – Nie chcę ci prawić morałów, ale ten Czosnyk robi tu, co chce. Mógłby na każdym słupie w okolicach Władka powiesić transparent z napisem: „Wjeżdżasz na mój prywatny teren, Rafał Czosnyk”.
– Nie dla niego to zrobiłem, tylko dla młodego. -Szczęki Banasiuka znów się zacisnęły. – Niełatwo mieć takiego starego jak Rafał. Masz kasę, masz kumpli i fajne laski; nie masz kasy, jesteś sam. Patryk Czosnyk dobrze o tym wie.
Byli już w Karwieńskich Błotach. Pater ze zdziwieniem zauważył, że mijane domy wyglądają na niewykończone i niezamieszkane, tak jakby ktoś celowo pozostawił je w stanie surowym. Gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć ślady tynku na fasadach. Nadkomisarz popatrzył na Banasiuka.
– I ten cały Czosnyk zdecydował się postawić chałupę w takim otoczeniu? Wśród tych ruin? Co na to jego żona?
Banasiuk kolejny raz się uśmiechnął.
– Te domy tylko z pozoru wyglądają na ruiny. Gdybyś mógł zajrzeć do środka, zdziwiłbyś się. Jest tam, jak mawia mój syn, bogato…
– Bogato?
– Nie znasz historii Kamieńskich Błot? – Komendant zdziwił się, a następnie zaklął, gdy samochód podskoczył na wybojach. – To ci opowiem.
Przez kilka minut Pater słuchał o tym, jak grupa parlamentarzystów nielegalnie wybudowała sobie okazałe domy na Karwieńskich Błotach. Dziwnym trafem niedługo później sejm przegłosował ustawę abolicyjną, która legalizowała różne przypadki samowoli budowlanej. W grupie posłów najgłośniej domagających się abolicji był Rafał Czosnyk.
Wjechali w boczą uliczkę, na której końcu wznosił się dwupiętrowy dom z ogromnym tarasem. Jego balustrada składała się z pękatych słupków, a na jej rogach siedziały na zadach pomalowane na złoto lwy. Zwierzęta miały otwarte pyski i uniesione przednie łapy. Słupki i balustradę owijał łańcuch z kolorowo świecącymi się żarówkami.
– Przecież to nie Wigilia – zauważył Pater. – Po co ta iluminacja na balkonie?
– Rafał tak lubi. Jest nawet zadowolony, kiedy jego dom nazywają „choinką”. – Banasiuk zaparkował auto prawie na rogu ulicy, w odległości dwudziestu metrów od domu parlamentarzysty.
Pater powoli i szczegółowo przedstawił Banasiukowi plan działania. Wyszli z auta i możliwie dyskretnie zbliżyli się do parkanu posesji. Gdzieś zza domu dochodziła dudniąca muzyka techno. Nagle Pater podskoczył.
Wystraszył go syczący dźwięk nad głową. Podniósł wzrok i zobaczył, że z lwich paszczy trysnęły słupy ognia.
– Rafał jeszcze bardziej lubi – komendant roześmiał się, widząc przestrach Patera – jak jego posiadłość nazywa się „Las Vegas”.
Wszystko poszło zgodnie z planem. Bez najmniejszego trudu weszli na teren posesji. Banasiuk był raz na męskiej imprezie u swojego towarzysza z czasów ministrantury. Wiedział zatem doskonale, którędy przychodziły zamówione przez Czosnyka dziewczyny z jednej z gdańskich agencji towarzyskich. Aby się nie narażać na plotki i obmowy, Czosnyk nakazał wówczas alfonsowi poprowadzić je przez małą furtkę obok altanki do grillowania. Tędy poszli Pater z Banasiukiem.
W altance nikt nie grillował, nie spożywał mięs ani kiełbas, choć na ruszcie żarzyły się węgle. Zaspokajano tam teraz potrzeby natury psychicznej. W czerwonawym świetle dogasających węgli widać było dziewczynę i chłopaka, którzy pochylali się nad stołem. W ich nozdrzach tkwiły plastikowe pomarańczowe rurki, takie, jakimi Góralczyk sączył drinka w „Velavesie”. Pater po raz drugi tego dnia zdziwił się, że człowiek o tuszy Banasiuka może być tak sprawny. W grillowej zagrodzie znalazł się szybciej niż on sam. Dziewczyna krzyknęła, a chłopak rozejrzał się nerwowo i uniósł ręce, jakby się zasłaniał. Nie zdążył jednak wykonać żadnego ruchu, bo jego rękę Banasiuk w ciągu ułamka sekundy przykuł do słupka podtrzymującego dach wiaty.
– No dobrze, Ślepy – powiedział komendant, kiedy już się wysapał. – Masz ksywę Ślepy, nie? Kamil jakiś tam, co? Z Jastrzębiej?
– Kamil Drągowski.
– Siedź tu grzecznie, Kamil, razem z tą lalą, a ja idę po gospodarza. Mój kumpel was popilnuje.
Powiedziawszy to, Banasiuk ruszył w stronę pergoli, nad którą wisiały lampiony. Oświetlały one basen i ciała podrygujące w takt jednostajnej muzyki. Pater przyglądał się Ślepemu i jego dziewczynie. Obydwoje mieli zaczerwienione nozdrza. Chłopak był ogolony na łyso. Nad mocnymi okularami, którym pewnie zawdzięczał swoje przezwisko, wysklepiało się wysokie czoło. Jego muskularny tułów opinał czarny T-shirt z jakimiś sanskryckimi – jak przypuszczał Pater – znakami. Dziewczyna oparła łokcie na wystających kolanach. Włosy zasłaniały jej twarz. Na stopach miała japonki ozdobione srebrnym wzorem, przypominającym skrzydła ćmy. Przechadzając się wśród żółto-niebieskich budek handlarzy we Władysławowie, Pater zdążył zauważyć, że klapki ćmy są prawie na każdym straganie. Błyszczały się również paznokcie dziewczyny, pokryte brokatowym lakierem. Na stole leżała plastikowa przezroczysta podkładka, a na niej kreski kokainy.
Читать дальше