– Nie. – Banasiuk wypuścił w niebo długie pasmo dymu. – Nie będziemy sobie kadzić, ale to nie dlatego. To dlatego, że zacząłeś gadać po ludzku. Nie jak ten profesor Bralczyk z telewizji. Jak tu przyjechałeś, to się krzywiłeś na gadki moich ludzi. Poprawiałeś ich, pouczałeś. Byli trochę na to wkurwieni, ale nie mieli nic do gadania. A teraz sam mówiłeś tak jak oni. I dobrze, i tak ma być!
– Kto wie, może masz rację? – Paterowi nie chciało się tłumaczyć, ile go kosztowało potoczne i niedbałe wyrażanie myśli. – Ale sądzę, że jedynym, kto wie, co skłoniło Patryka do zeznań, jest on sam. Jedziemy, Józku.
Pater się mylił. Nie tylko Patryk Czosnyk znał przyczynę swojej nagłej współpracy z policją. Ślepy poznał ją również. Zataczając się nieco, wynurzył się z krzaków, gdzie oddawał mocz, i wszedł do grillowej altanki. Spojrzał na kolegę zza grubych okularów.
– Mógłbyś, kurwa, nie lać w tych krzakach?! Jest kibel w chacie! – Czosnyk był wściekły.
– Kurwa, człowieku, co ty zrobiłeś?! Słyszałem wszystko! Teraz będą deptać mu po piętach i odkryją, że handlował amfą. A ten Krystian miał tańszy towar niż Pornos! Wykasuj chociaż jego komórę!
– Robię, co chcę! – wrzasnął Patryk. – A ty się nie wpierdalaj! To nie twoja brocha!
– Nie zawsze robisz, co chcesz – wysyczał Ślepy. – Tej zabitej laski, którą ci zbajerował Krystian, nie dałeś rady bzyknąć. I za to go teraz podpierdoliłeś!
Wtedy Ślepy poczuł, że z nosa spadają mu okulary. Usłyszał, jak pod butem Czosnyka trzeszczy szkło. Pierwszy cios okręcił nim dokoła. Rozmazane obrazy wirowały wokół: słaby płomień grilla, słabe światło pod okapem altanki, jego dziewczyna, Asia, krzycząca coś do Patryka. Drugi cios zadany był czymś ciężkim. I wtedy Ślepy poczuł, że nadano mu właściwy przydomek.
Miłość potrafi uświęcić nawet najgorszy czyn. Najbardziej podły czyn. Tak myślę. Na biurku, między monitorem a klawiaturą, położyłem zdjęcie młodej dziewczyny. Ostatnie jej zdjęcie. Wygląda na nim, jakby spała. Ma zamknięte oczy i nie widać ich głębokiej zieleni. Jakby spała. Albo marzyła o czymś. Koloru oczu nie widać, ale jeśli przyjrzeć się dobrze, można dostrzec kolczyk pod dolną wargą i w podobny sposób przekłuty nos.
To był początek, który powinienem traktować jak sygnał ostrzegawczy. Gdy się ocknąłem, było za późno. Zanim uciekła, zostawiła list pełen goryczy i wściekłości. Pamiętam ostatnie zdanie. „A teraz z Tomkiem pieprzymy was wszystkich”. Nie wiedziałem, co zrobić. Poczułem się, jakbym dostał kamieniem w twarz. Zaczęła mi lecieć krew z nosa. List spaliłem w klozecie i spuściłem popiół wymieszany z kawałkami zakrwawionej waty, jakbym chciał się pozbyć dowodów mej winy. Krążyłem po mieszkaniu jak zaszczute zwierzę. Wreszcie podjąłem decyzję. Pojechałem pod jego dom. W żadnym oknie nie paliło się światło. Już miałem wracać, gdy mą uwagę zwrócił dźwięk dobiegający z drugiej strony domu. Dochodził z garażu. Gdy wreszcie się tam znalazłem, było za późno. Oboje zażyli środki nasenne i usnęli przy włączonym silniku. Chłopaka nie uratowali. Nie było mi go żal. U mojej córki stwierdzono trwałe uszkodzenie mózgu. Lekarze powiedzieli mi, że do końca życia będzie rośliną.
Uznałem, że będzie lepiej, jeśli trafi do ośrodka, który zapewni jej stałą opiekę. Moja córka. Mój, moja, moje. Powtarzała mi, że zawsze chcę mieć wszystko dla siebie. Wtedy tego nie zrozumiałem.
Myślę sobie, że szala wagi przechyliła się jednak w drugą stronę. Przyszedł czas na odkupienie win. To, co robię, robię także dla niej. Dla mojej córki. Podążałem śladami tych dziewczyn, które przywróciły mi pamięć i wspomnienia z dawnych lat. Zabawa w zwierzynę i myśliwego może stać się naprawdę ekscytująca. Ten dziwny stan podniecenia wywołany polowaniem potrafi uzależnić.
Wreszcie spotkaliśmy się. Na placu Dominikańskim w U7. Teraz jest tam kręgielnia. Jaskinia rozrywki, która kiedyś była jaskinią śmierci. W 1945 roku Sowieci dokonali tam masowej egzekucji. Do dziś nie wiadomo, czy użyli miotaczy ognia, czy zatopili schron. Żaden z tych roześmianych i bawiących się tam małolatów z pewnością nie wiedział, że stąpa po szkieletach.
Jaskinia śmierci. Brzmi to jakoś na czasie, zwłaszcza gdy myślę o mojej misji. Tam się spotkaliśmy. Człowiek ze zdjęcia. Ukryty za filarem. Drżałem z niepewności, czy się nie mylę. I czy się z czymś za wcześnie nie zdradzę. Popatrzyłem mu w oczy i wiedziałem już wszystko. A potem trop się urwał. Odnalazłem go niedawno, całkiem przypadkiem. Tym razem doprowadzę rzecz do końca. Odkupienie jest blisko. Czeka mnie jeszcze jedna podróż i wreszcie będę mógł odpocząć.
Wpatruję się w trzy fotografie tak intensywnie, że aż boli mnie od tego głowa. Patrzę na zdjęcie mojej córki. Ma na nim zamknięte oczy. Jakby spała.
Jakby mówiła: już dobrze, tato, wybaczam ci.
Tego dnia Jarosław Pater miał najgorsze przebudzenie od wielu lat. To nie był kac, to nie był koszmarny sen, to nie była wiertarka sąsiada z góry. To był szerszeń i palące słońce na twarzy.
Otworzył oczy. Leżał w plamie światła, które wpadało przez niezasłonięte okno. Policzki piekły go żywym ogniem. A nad opuchniętą od żaru głową kręcił się potężny owad. Zmieniał co chwila kierunek lotu. Rzucał się bezładnie, a to na okno, a to na szafę. Stukał o sufit. Zdawał się coraz bardziej rozdrażniony.
Pater odetchnął głośno i poczuł wilgoć pod pachami. Prawie się ucieszył, że ma opatrunek na potłuczonych żebrach. Była to skromna namiastka pancerza, chroniącego przed ukąszeniem owada. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to schować się teraz pod kołdrę i nie widzieć zagrożenia. Tak też zrobił. „Czego nie widzę, tego nie ma”, pomyślał. Nie widział szerszenia ani ludzi, którzy przechodzą koło „Fregaty” i z zainteresowaniem zaglądają przez okno.
Tę stworzoną naprędce maksymę powinien jednak sparafrazować: czego nie słyszę, tego nie ma. Szerszenia słyszał jednak przez kołdrę. Stworzenie niskim bzyczeniem najwyraźniej dawało upust swojej irytacji. Pater, słysząc jego obijanie się o szybę, wyskoczył z łóżka i stanął pod ścianą. Natrafił na skórzaną kosmetyczkę. Otworzył ją, nie spuszczając oczu z owada, i przebierał w niej palcami. Miał do wyboru: dezodorant lub żel do golenia. Wybrał to drugie. Zbliżył się powoli do okna i z odległości trzydziestu centymetrów strzyknął w szerszenia lepkim żelem. Trafił. Opróżnił całkowicie pojemnik. Owad, oklejony niebieską mazią, rzucał się już wolniej po szybie. Wtedy Pater rozgniótł go krawędzią pustego aluminiowego naczynia. Opadł na łóżko. Rzadko kiedy odczuwał podobną satysfakcję. Taki spadek napięcia. Chyba że po seksie, którego już nie pamiętał. Pomyślał o Joannie. I wtedy przypomniał sobie, że wczoraj przed zaśnięciem prześladowała go jakaś uporczywa myśl o niej – i to nie w żadnym seksualnym kontekście. Ale jakim? Nie pamiętał. Wiedział jednak, jak tę myśl odtworzyć. Sięgnął po telefon i przesłuchał to, co wczoraj nagrał po wizycie u Czosnyka.
– Krystian, grajek, gitarzysta na deptaku – słuchał swojego spokojnego głosu. – Nieznany. Wpadł na imprezę. Po co? Tego pewnie nigdy się nie dowiem. Może to być diler koksu, bo jest kryty przez Czosnyka. Grał we Władysławowie. Na gitarze. Prawdopodobnie dwudziestopięcioletni były student ratownictwa medycznego. Ostry podrywacz, a może brzydki i zakompleksiony? Uczestniczył w sekcji zwłok. Chwalił się tym. Lubi to być może. Sprawdzić to u Kwiecińskiego. Dziekanat Akademii Medycznej, spis studentów. Czosnyk określił go mianem „pojeba”. To może być morderca z Jelitkowa. Studiował na Akademii Medycznej, na tej samej uczelni co zamordowane Lisowska i Bagińska.
Читать дальше