– Zamykaj te drzwi! – wrzasnął ktoś ze środka mieszkania. – Bo zimno i muchi leco!
– Ta już zamykam! – Okularnik wpatrywał się w pół-piętro. – Ali trzeba tu jednemu oświecić, co kirusa kulege taszczy.
– Komu oświecić? – W knajpie rozległo się szuranie krzeseł i butów po trocinach pokrywających podłogę. – Pokaż no, kto si tam tarabani! Mozy to Tadziu? On nigdy fasonu ni trzyma!
Popielski i Mock szarpnęli. Na darmo. „Szanowany profesor gimnazjalny, skatowany przez sławnego policjanta”, takie nagłówki gazet widział już Popielski oczami wyobraźni. Na dole potężniały głosy ludzi poirytowanych zimnem dochodzącym z otwartych drzwi lokalu. „Dożywotni zakaz pełnienia obowiązków państwowych”. Poczuł jedyne w swoim rodzaju swędzenie w szczękach – znak nadchodzącej furii. Sięgnął ręką w stronę brzucha Kasprzaka i namacał pasek. Zaparł się piętą o stopień, zacisnął zęby i pociągnął. Wtedy zauważył gwóźdź, który zahaczał o spodnie profesora. Nie odczepił go. Spojrzał na Mocka ze wściekłością. Szarpnęli. Gwóźdź rozdarł materiał spodni, przebił kalesony i skórę. Jęk bólu wydostał się przez knebel. Ciało przesuwało się ku górze, a szpic gwoździa przecinał materiał i orał naskórek. Głowa Kasprzaka zadudniła na posadzce pierwszego piętra.
Na dole trzasnęły drzwi. Zapadła ciemność. Mock i Popielski ciężko oddychali, a Kasprzak znieruchomiał na ziemi. Po chwili Popielski wstał i kopnął w jedne z drzwi. Otwarły się i w smudze czerwonego światła stanął Juliusz Szaniawski. Miał na sobie bujną perukę, obcisłe majtki i sterczącą spódniczkę baletnicy. Z wnętrza mieszkania dochodził zapach tureckich kadzidełek oraz czerwone światło.
Ktoś głośno grał na gramofonie czardasza z Jeziora łabędziego.
Nie uprzedził mnie pan komisarz o swojej wizycie. -Tancerz poruszył dłonią, a dym z palonego przez niego papierosa zakręcił się w piekielnym poblasku. -Ani o swym towarzystwie… – Spojrzał obojętnie na Mocka i na człowieka z workiem na głowie, leżącego pod drzwiami. – Ale witam, witam, jak zwykle serdecznie. Pańskie gniazdko jest wolne.
Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,
godzina szósta po południu
W łazience Szaniawskiego, zwanej szumnie przez gospodarza „pokojem kąpielowym” albo „gniazdkiem Popielskiego”, paliło się światło. W wannie leżał Kasprzak w bieliźnie. Jego ubranie było zwinięte w kłębek i wepchnięte w kąt łazienki. Mock siedział na krześle, a Popielski na zamkniętym waterklozecie. Siedzieli bez marynarek, palili papierosy i wpatrywali się w Kasprzaka ciężkim, nieruchomym wzrokiem. Rękawy ich koszul były podwinięte, a krawaty – poluzowane. Było im duszno, ciężko oddychali, a przed chwilą ledwo zdołali uniknąć zdemaskowania. Patrzyli ponuro na mężczyznę w wannie. W oczach mieli złość. Nie musieli jej udawać. – Powiedziałeś, Kasprzak – Popielski mówił wolno i z naciskiem – że nie widziałeś mnie nigdy w teatrze. To prawda, bywam tam rzadko. A wiesz, czemu? Bo aktorzy za głośno krzyczą i zbyt mocno tupią na scenie. Mam kiepską wyobraźnię i jakoś nie mogę uwierzyć, że jestem na przykład w pałacu
Capulettich, gdy jakaś deska sceny tak potwornie skrzypi…
Kasprzak sprawiał wrażenie, jakby nie słyszał słów Popielskiego. Syczał i jęczał z bólu, ślinił palec i próbował nim dotknąć rany na udzie. Krew spływała na dno wanny cienkim strumykiem, kalesony wisiały w strzępach po obu stronach nogi i odsłaniały chudą, kosmatą łydkę. Niezbyt czysta skarpetka opadła na kostkę, a pod kolanem kiwała się gumowa podwiązka. Drżał, jakby znajdował się w eskimoskim igloo, a nie w gorącej łazience.
– Napiszesz list, który ci podyktuję. – Popielski uniósł klapę waterklozetu, wrzucił niedopałek do wody i pociągnął rączkę rezerwuaru. – Zachowam go sobie na pamiątkę. A kiedy się dowiem, że rozmawiasz z moją córką poza klasą, kiedy się dowiem, że wciąż chcesz ją angażować do jakichś przedstawień, kiedy się dowiem, że rozpływasz się nad jej talentem aktorskim, wtedy pójdę z tym listem do dyrektor Madlerowej. A jeśli to nie pomoże, to pokażę go w magistracie, a „Sprawiedliwość” wydrukuje go w najbliższą sobotę pod tytułem Spóźnione amory belfra. A pierwsze, co masz zrobić, to zwolnić moją córkę z gry w Medei. Powiedz, że zrozumiałeś, co mówię!
Kasprzak nie zareagował. Popielski mrugnął do Mocka, a ten wstał ciężko z krzesła i pochylił się nad wanną.
– Tak, wiem! – wrzasnął Kasprzak, patrząc na Mocka. – Wszystko zrozumiałem!
Popielski wstał, podsunął krzesło kolegi do wanny. Z wewnętrznej kieszeni marynarki Kasprzaka wyciągnął jego bilet wizytowy oraz wieczne pióro. Następnie podał mu marynarkę.
– Wytrzyj o to ręce! – mruknął – bo poplamisz wizytówkę. I pisz!
– Co mam pisać? – Kasprzak z sykiem bólu przekręcił się w wannie i zdjął skuwkę.
– Już ci dyktuję. – Popielski był tak zdumiony szybką zgodą Kasprzaka, że przez chwilę nie mógł zebrać myśli. – „Droga i kochana Rito! Nie mogę przestać o tobie myśleć. Twój talent jest ogromny i niepowtarzalny. Och! Jak marzę o dotknięciu twojej dłoni! O dotknięciu ust nawet marzyć nie śmiem, choć to tylko marzenie…”
– Od słów „choć to tylko marzenie” już się nie zmieści – w oczach Kasprzaka była gorliwość lizusa. – Poproszę o nową wizytówkę!
Popielski deliberował przez chwilę. Samo przypuszczenie o pocałowaniu Rity przez tego chudego, włochatego kozła napawało komisarza wstrętem. Wciąż swędziały go szczęki. Tej wściekłości nie rozładowała ani krew Kasprzaka, ani jego psia gotowość do spełniania wszelkich żądań. Wciąż miał przed oczami słoneczne, wrześniowe popołudnie, kiedy szczęśliwa Rita wpada do domu po pierwszym dniu w szkole i woła radośnie: „Tatku, już mnie nie uczy polskiego ta ciocia drypcia Mąkosówna, mam nowego nauczyciela, który przepięknie wykłada i kocha teatr!”. Leokadia uśmiecha się nad kartami i pyta: „A przystojny jest ten nowy polonista?”
Popielski wstał i zbliżył się do wanny. Kasprzak nawet nie jęknął, kiedy kant dłoni komisarza trafił go w szczękę. Pióro upadło na kafelki podłogi, bakelit pękł na kilka małych części.
– Taki niby jest pan przystojny, panie profesorze? – wysyczał Popielski i uniósł znów dłoń, przez którą przeszedł mu silny ból od uderzenia. – Taki niby Casanova?
Nie zdążył jednak uderzyć, bo jego przegub znalazł się w silnej dłoni Mocka. Niemiec chwycił go również za drugą dłoń i rozkrzyżował na ścianie.
– Niech się pan uspokoi, do stu piorunów! – Mock przyciskał przeguby Popielskiego i patrzył, jak pod skórą jego twarzy przesuwają się jakieś guzy. – Chce pan go zatłuc? Przecież już osiągnęliśmy cel! Mamy go w garści! W imadle, z którego nie wyjdzie aż do matury pańskiej córki! Tak działa firma Mock & Popielski!
– Jestem zdeprawowany, jestem zdeprawowany – powtarzał Popielski półprzytomnie.
– Wszyscy jesteśmy zdeprawowani! – krzyknął Mock. – Patrz, zobacz, co to znaczy prawdziwa deprawacja!
Powiedziawszy to, otworzył w ścianie klapkę, o której Popielski dotychczas nie miał najmniejszego pojęcia. Przez to małe okienko wychodzące do salonu wpadły do łazienki dym kadzidełek i dźwięki muzyki. Za okienkiem widać było współczesną Sodomę i Gomorę. Szaniawski zrzucił już z siebie majtki i tańczył na stole Taniec małych łabędziątek. Miał na sobie jedynie sterczącą spódniczkę baletnicy i perukę. Roztrącał stopami puste butelki po winie. Pod stołem trzej nadzy mężczyźni chodzili na czworakach. Każdy z nich miał pawie pióra wpięte we włosy.
Читать дальше