Mock, wygłosiwszy swoją tyradę, uderzył pięścią w stół, aż brzęknął dzbanek z resztką kawy. Popielski odniósł wrażenie, że reakcja jego rozmówcy nie była autentyczna, lecz przemyślana i trochę wystudiowana.
– A teraz rzecz następna – ciągnął Mock. – Nie chce pan prowadzić śledztwa w sprawie Minotaura, bo nie ma pan na to czasu? Rozumiem, sam kiedyś byłem w takiej sytuacji, że nie obchodzili mnie seryjnie mordowani ludzie, bo przeżywałem silne nieporozumienia z moją pierwszą żoną. Rozumiem zatem! Cały czas musi pan przeznaczać na chronienie córki przed różnymi Minotaurami. To jasne! Ale na Boga! Niech pan działa zapobiegawczo! Niech pan usunie wszelkie obawy dodatkowe i drugorzędne, jakieś lęki o belfra uwodziciela! Niech pan po prostu ostudzi jego amory, niech pan go chwyci w imadło, a córkę niech pan odda pod opiekę jakiegoś policjanta, który nie zawaha się przed użyciem w jej obronie rewolweru albo chociaż pięści! A potem z czystym sumieniem i jasnym umysłem poświęci się pan naszej sprawie… – Mock zawahał się. – Ale teraz… Muszę jeszcze o coś pana zapytać. Przepraszam za bezpośredniość tego pytania… Czy pańskie obawy o córkę nie są przypadkiem…
Rozległo się pukanie do drzwi salonu, a po gromkim „Proszę!” Popielskiego w progu pojawiła się wysmukła sylwetka Rity, która w piątki właśnie o tej porze kończyła lekcje. Był to jej przedostatni dzień w szkole przed zimowymi wakacjami. Pod rozpiętym płaszczem miała na sobie granatowy mundurek z białym marynarskim kołnierzem, a jej kruczoczarne włosy ukryte były pod ciepłym beretem. Jeden kosmyk wymknął się spod nakrycia głowy i kręcił się jak spirala na zarumienionym od mrozu policzku. Była piękna, tak jak może być piękna młoda dziewczyna, która nie potrafi ukryć zmiennych uczuć, przenikających ją jednocześnie: od radości z powodu końca gimnazjalnego semestru, poprzez zdziwienie na widok Mocka, po lekki przestrach spowodowany chmurnym obliczem ojca. Bąknęła: „Przepraszam”, i zniknęła w przedpokoju. Mock zapatrzył się w drzwi, które za sobą zamknęła.
– No i widzi pan – widok córki rozpromienił Popielskiego – jak ja ją wychowałem? Dorosła panna, a ucieka jak sarna zamiast się grzecznie panu przedstawić! No, ale skończmy naszą rozmowę, a potem dokonam prezentacji. Coś chciał pan powiedzieć o tym, że dla rodziców ich dzieci są zawsze najpiękniejsze…
– Już nic… – Mock zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. – To jest… Chciałem powiedzieć, że doskonale rozumiem pańskie obawy o córkę. Doskonale. Ale, ale! Wróćmy do sedna. Najważniejsze jest to, że Proponuję panu spółkę. „Popielski & Mock”. Tylko my dwaj. Jednak najpierw niech pan usunie swoje wszelkie obawy o córkę. To jest najważniejsze.
– Dobrze – powiedział twardo Popielski. – Ale zrobię to po swojemu. Po rycersku! Nie żadne imadło! Ten nauczyciel to szanowany człowiek, profesor gimnazjalny! Zrobię to, a pan, panie Mock, będzie się przyglądał moim metodom i udowodnię panu, że są lepsze od przemocy!
– No dobrze. – Mock westchnął z rezygnacją. – Ale jak pańskie metody nie okażą się trafne, stawia mi pan dużą wódkę, dobrze?
– Dobrze – odpowiedział machinalnie Popielski.
– No to co? Firma „Popielski & Mock”?
Niemiec wyciągnął do niego prawą dłoń. Komisarz wahał się przez chwilę i podjął decyzję, kierując się wyłącznie intuicją. Uśmiałby się ktoś, komu wyjawiłby, co przeważyło i skłoniło go do przystąpienia do tej osobliwej spółki. Był to sygnet Mocka, ozdobiony onyksem, podobnie jak jego własny. Należymy do jednego klubu, pomyślał Popielski, przypominając sobie scenę z salonki, kiedy się poznali. Do klubu miłośników starożytności i kobiecego ciała. „Lubię członków tego klubu”, powiedziała wtedy Blondi.
Popielski i Mock – powiedział komisarz, podając mu rękę. – To też dobrze brzmi. Jamb i anapest, o ile się nie mylę. A teraz chcę przedstawić panu moją córkę.
Popielski wyszedł, a Mock nasunął jednego śledzia z jajkiem na łyżeczkę i łapczywie go połknął, po czym odgryzł kawał sztangielki. Następnie wstał, spojrzał krytycznie na swoje odbicie w oszklonej biblioteczce i wciągnął mocno brzuch.
Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,
godzina czwarta po południu
Profesor Kasprzak poprawiał w pustym pokoju nauczycielskim wypracowania na temat Wielkiej Improwizacji Mickiewicza. Wprawiło go to w zły nastrój. Syczał złośliwie i trzaskał zeszytami. Czy te idiotki, myślał o swoich uczennicach, muszą używać zawsze stylu tak nieznośnie patetycznego, tak barokowo przegadanego! Od pół roku staram się wybić im z głowy te głupie przyzwyczajenia, które im wpoiła ta stara sklerotyczka Mąkosówna. O Reju pisały językiem Reja, a o Mickiewiczu językiem Mickiewicza! Ale ja to wyplenię! Przeczytają kilka analiz Kleinera i będą pisać takim stylem jak on!
Polonista przypominał sobie w takich chwilach swoje magisterium, które napisał o dramacie romantycznym i obronił dziesięć lat temu summa cum laude właśnie u profesora Juliusza Kleinera. Te chwalebne momenty wbijały go w wielką dumę i były – jak to stwierdził po latach – preludium do jego błyskotliwej kariery. Dzięki protekcji dyrektora Teatru Wielkiego, samego Wilama Horzycy, u którego zresztą kilkakrotnie asystował, otrzymał natychmiast po studiach, jako dwudziestotrzylatek, posadę profesora literatury polskiej w gimnazjum Królowej Jadwigi. Protekcja ta była wyjątkowo skuteczna, bo złamała opory pani dyrektor Ludmiły Madlerowej, która na wakujące miejsce najchętniej przyjęłaby jakąś starszą i stateczną osobę, nie zaś przystojnego młodzieńca, udrapowanego w płaszcz hidalga, który mógł zawrócić w głowie niejednej uczennicy. Profesor Kasprzak – ku wielkiej uldze dyrektorki – ożenił się po roku pracy w gimnazjum, a jego żona, starsza od niego przechrzczona Żydówka, w ciągu dziesięciu lat pożycia urodziła czworo dzieci. Jego osiągnięcia pedagogiczne, a zwłaszcza dramatyczne, były tak duże, że dyrektor Madlerowa zgodziła się na jego prośbę, by zawsze uczył klasy siódme i ósme, gdzie wykładał romantyzm i modernizm. Nauczyciel, aby utrzymać rozrastającą się rodzinę, podjął współpracę z kilkoma znanymi sobie reżyserami teatralnymi. Była ona na wpół tajna i polegała na dostarczaniu teatrom widowni. Kasprzak chodził ze swoimi uczennicami na spektakle – nierzadko na te same – po dwa razy w tygodniu, a inspicjenci teatralni wypłacali mu po cichu należne honorarium – złotówkę od uczniowskiej głowy. Polonista nieźle zatem profitował, cieszył się estymą i znakomitymi znajomościami w środowisku teatralnym, a ponadto wielkim poważaniem u władz oświatowych ze względu na swoją niestrudzoną aktywność pozalekcyjną, polegającą na wystawianiu kilku sztuk dramatycznych rocznie w gimnazjum Królowej Jadwigi. Te sukcesy mocno go odmieniły. Stał się butny, pewny siebie i arogancki. Poza teatrem świata nie widział i zaczął zaniedbywać swoje obowiązki nauczycielskie. Całymi miesiącami nie poprawiał klasówek i zadań domowych, na co uprzejmie, acz stanowczo zwróciła mu uwagę dyrektor Madlerowa, zaniepokojona skargami rodziców. Wtedy Kasprzak znienawidził rodziców oraz pracę nauczycielską i wypatrywał już końca roku szkolnego i najbliższych wakacji, po których czekała na niego ciepła posada w kuratorium.
Z ulgą rzucił na kupkę ostatni zeszyt z poprawioną klasówką, wiedząc, że przed nim jeszcze tylko jeden dzień pracy, a potem cale dwa tygodnie zimowych wakacyj! Poświęci je na opracowywanie koncepcji nowego przedstawienia, które – jak mu to obiecano – mimo zaangażowania aktorek gimnazjalistek będzie miało premierę na normalnej scenie teatralnej i ujrzy je cały Lwów. Ubrał się, chwycił laskę i kapelusz i wyszedł z gimnazjum, ledwo skinąwszy woźnemu.
Читать дальше