I oto przed oczami Mocka rozpostarła się prawdziwa panorama tandety: zapalniczki, metalowe centymetry, spinki, kalendarze, osełki do żyletek, gumowe szelki, zegarki, maszynki do wiązania krawatów i do podpinania nogawek, podwiązki, pachnące mydełka i ramiączka do ubrań. Mock poczuł się całkowicie bezradny wobec handlarzy. Postanowił zatem nie reagować i pozwalał im obstępować się i dotykać. Miał nadzieję, że w końcu znudzi im się to molestowanie.
Znudziło się im szybciej, niż myślał. Po chwili nie było już wokół niego przekupniów. Spoglądał zatem teraz z jakąś fascynacją na brudne domy z hebrajskimi szyldami, psy wybiegające z bram, wrzeszczące dzieci w okrągłych czapeczkach i z długimi kosmykami włosów, zwisającymi w okolicach uszu. Teraz dla odmiany obstąpili go dwaj muzykanci, z których jeden grał na akordeonie, a drugi na mandolinie. Mimo zimna ubrani byli jedynie w marynarki, a zamiast krawatów szyje oplatały im kolorowe szaliki.
Z wąskich ulic napływały tumany mgły, zapadał zmrok, a muzykanci podchodzili coraz bliżej. Wydzielali z siebie woń alkoholu, a z ich oczu wyzierała zuchwałość. Skoczna melodia w połączeniu z mrokiem, mgłą i złymi zamiarami tych ludzi sprawiała upiorne wrażenie. Mock coś sobie nagle przypomniał. Walczyk na pustej, zardzewiałej i kręcącej się karuzeli w Breslau. A pod karuzelą zamordowane dziecko. Poczuł się nieswojo i rozejrzał się za Zarembą. I wtedy dostrzegł Popielskiego, który znikał u wylotu ulicy. Komisarz miał odkrytą głowę, a w wysoko uniesionej dłoni niósł swój melonik.
Mock rozepchnął zaskoczonych muzykantów i ruszył za człowiekiem, z którym przed chwilą rozmawiał Popielski.
Za sobą słyszał szybkie kroki zdenerwowanych i pijanych mężczyzn, lecz zaraz zagłuszył je warkot silnika. Mock obejrzał się.
Podobnie uczynił Kasprzak. I wtedy zobaczył oddalonego o kilka kroków mężczyznę średniego wzrostu, krępej i jakby kwadratowej budowy. A za nim dwóch rozwścieczonych muzykantów. A jeszcze dalej szybko biegł w śnieżnej zadymce jakiś jeszcze jeden. Wszyscy ci ludzie kierowali się w jego stronę, a wzdłuż chodnika sunął czarny samochód. Zaniepokoiło to nauczyciela, który skręcił nagle w ulicę Bóżniczą i chciał ją przeciąć szybkim krokiem.
Nie zdążył. Automobil przystanął i zablokował mu przejście. Wtedy ów kwadratowy mężczyzna zbliżył się do niego i uczynił gwałtowny ruch nogą. Kasprzak poczuł przenikliwy ból w piszczelu. Ogarnęła go niepohamowana wściekłość, że ktoś w centrum Lwowa ośmiela się napadać na niego. Nie dotknął bolącej nogi, lecz rzucił się na napastnika. Wtedy ten uniósł drugą nogę i wraził mu obcas w kolano. Kasprzak stęknął i machnął dłonią zaciśniętą w pięść. Napastnik uchylił się, a pięść profesora trafiła w dach samochodu. Wtedy otworzyły się drzwi od strony pasażera. Kasprzak schylił głowę i spojrzał odruchowo w głąb pojazdu. Wtedy otrzymał cios w potylicę, który go niemal wrzucił do auta. A potem już z bliska dostał w twarz od kierowcy. Jego usta wypełniły się krwią. Kiedy był wciągany do pojazdu za klapy paltota i krawat, trzasnęły szwy w przyciasnej marynarce. Nagle poczuł wszędzie ból, w piszczelu, kolanie, dłoni, w tyle głowy i w nosie.
– Ratunku! – wrzasnął Kasprzak. – Gwałtu! Mordują!
Wtedy usłyszał głos Edwarda Popielskiego:
– Policja! Rozejść się! Nie widzicie, że złapaliśmy smy-tracza?
Uniósł z trudem głowę i przez tylną szybę samochodu ujrzał, jak jeden z muzykantów plunął Popielskiemu pod nogi. Wtedy kierowca, który wciągnął Kasprzaka do wnętrza, narzucił pedagogowi na jego głowę jakiś śmierdzący smarem koc. Ktoś chwycił go pod pachy, wyciągnął z auta, otworzył tylne drzwi, wepchnął na kanapę, a potem ciężko zwalił się obok. Ostatnie, co nauczyciel usłyszał, to osobliwie wymówione słowo „łysy”, jakby z podwojeniem lub nawet potrojeniem głoski „s”. Wydawało mu się, że to słowo padło z ust muzykantów.
Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,
godzina piąta po południu
Chevrolet minął róg Kleparowskiej i Janowskiej i zatrzymał się. Kleparowska była oświetlona tylko nikłym światłem dochodzącym z mieszkań oraz żółtym blaskiem jednej jedynej latarni, która kołysała się w podmuchach wiatru trzy metry nad nierównym brukiem. Popielski, siedzący obok Zaremby, z niepokojem spojrzał na okna szynku. Podniesione głosy, a nawet jakieś śpiewy, potwierdziły jego obawy co do licznej frekwencji pijanej i rozpolitykowanej klienteli, która na widok policjantów natychmiast zareaguje wściekłością.
– Wiluś – zwrócił się do Zaremby – my z panem Mockiem zabieramy tego obywatela, a ty, bracie, jedź czym prędzej do domu, aby ta hałastra z knajpy nie rozpoznała naszego wozu. W domu czekaj, aż zatelefonuję. Na pewno będziesz jeszcze dzisiaj potrzebny – wskazał głową Kasprzaka, którego Mock przyciskał do oparcia kanapy – żeby gdzieś wyrzucić jego ścierwo.
Zaremba skinął głową i czekał, aż Popielski uczyni to, co zapowiedział. Komisarz wysiadł, otworzył drzwiczki, chwycił Kasprzaka za nogi i mocno pociągnął. Ten szarpnął gwałtownie rękami w kajdankach i choć zakneblowany, wydobył z siebie jakiś bulgot. Dobrze go obezwładnił, Popielski pomyślał o Mocku z pewnym uznaniem. Ten, siedząc wciąż obok Kasprzaka, podkurczył nogi, oparł stopę na ramionach leżącego obok nauczyciela i przeklinając swój brzuch, wypychał delikwenta z auta, głośno dysząc. Kiedy już prawie całe ciało Kasprzaka – oprócz głowy – spoczywało na bruku, Mock wyskoczył z auta, obszedł je dokoła i chwycił pod pachy leżącego, który rzucał się jak ryba, zawieszony między kanapą a jezdnią. Wtedy Popielski chwycił go za nogi i kiwnął głową. Na tę niemą komendę unieśli go obaj i z trudem zatargali w stronę bramy. Kiedy już wkroczyli do wnętrza budynku, Mock poczuł, że śliska skóra jego rękawiczek i materiał płaszcza Kasprzaka tracą ze sobą kontakt. Usiłował jedną ręką sięgnąć głębiej pod pachę mężczyzny, ale była to próba całkowicie nieudana.
Uderzenie głowy Kasprzaka o pierwszy drewniany schodek było głośne, jak się im zdawało, niczym mała eksplozja. Otworzyły się wtedy drzwi mieszkania na parterze. Popielski zrozumiał, że stanie się teraz najgorsze – zostaną zdemaskowani. W jednej chwili w jego umyśle pojawiła się wizja: oto stoi w gabinecie komendanta Goździewskiego i odbiera z jego rąk dymisję z dożywotnim zakazem pełnienia jakichkolwiek obowiązków państwowych. Zastygli wraz z Mockiem w oczekiwaniu na rozwój wypadków.
Tymczasem w drzwiach mieszkania stali w rozpiętych płaszczach dwaj chwiejący się na nogach mężczyźni. Jednemu z nich kaszkiet zjechał na potylicę, drugiemu druciane okulary – na czubek nosa. Obaj byli pijani.
– Ta, Józku, daj pyszczydła – wrzasnął jeden z nich.
– Ty byku krasy – odwrzasnął drugi. – Tylku nas dwóch jest na tym świeci, ty i ja!
Mężczyźni padli sobie w objęcia, a ich pijackie całusy były jak klaśnięcia dłoni o policzek. Popielski mrugnął do Mocka. Obaj chwycili pod pachy Kasprzaka i zaczęli go ciągnąć po schodach, szybko znikając z plamy światła, dochodzącego z otwartych drzwi. Kasprzak coś za-bełkotał. Ten odgłos oraz ruch na schodach nie uszedł uwagi dwóch pijaków.
– A co si dzieji? – Jeden z nich nasunął okulary na nos i wciąż się chwiejąc, starał się coś dojrzeć, wpatrując się w ciemne sylwety na schodach.
– A mój kulega fest dał du wiwatu – powiedział Popielski bałakiem – i niosy go na chawiry!
Buty Kasprzaka zadudniły o schody. Poły jego płaszcza wycierały kurz i zmiatały niedopałki. Znaleźli się na półpiętrze. Po drewnianych stopniach potoczył się urwany guzik. Zardzewiały gwóźdź, wystający z tralki, zaczepił o kieszeń spodni Kasprzaka. Mocno wdarł się w materiał i uniemożliwił dalszy transport. Szarpnęli. Nie pomogło. Pijacy wciąż spoglądali ku górze, lecz półmrok i wódka mąciły im wzrok. Popielski znów szarpnął. Usłyszał trzask materiału, lecz ciało ani drgnęło na zakręcie schodów.
Читать дальше