Popielski osunął się na krzesło. Mock wyjął papierosa, zapalił go i podał komisarzowi. W wannie rzęził profesor Kasprzak. Mock otarł pot z czoła.
– Najwyższy czas, abyśmy napili się wódki, nie sądzi pan? – wysapał.
Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,
godzina jedenasta wieczór
Stuknęli się kieliszkami, przełknęli z przyjemnością kminkówkę Baczewskiego i zakąsili, Mock – rolmopsem, Popielski – pasztetem z borówkami. Siedzieli w lokalu dancingowym „Palais de Dance” koło Teatru Wielkiego i patrzyli na okrągły obracający się powoli parkiet, na którym tańczono figlarny dość, angielski taniec lambeth walk. Na ich stoliku stała salaterka ze „studzininą”, półmisek ze śledziami, pasztetem i szyjkami gęsimi nadziewanymi wątróbką. Z wiaderka wypełnionego lodem wynurzała się butelka szampana, a pośród talerzyków pyszniła się wysmukła i zmrożona karafka wódki.
Milczeli. Mock nie był zadowolony z tego, że Popielski odprawił dwie młode fordanserki, które się do nich przed chwilą chciały dosiąść. Ten zaś przypominał sobie – już całkiem beznamiętnie – wypadki minionego dnia: upodlenie Kasprzaka, przyjazd Zaremby do Szaniawskiego i wyrzucenie nauczyciela na rogu Rzeźni i Starozakonnej w worku na głowie, potem cztery godziny bezskutecznych przesłuchań w urzędzie policyjno-śledczym przedstawicieli mniejszości ormiańskiej i gruzińskiej, którymi Herman Kacnelson nie zdążył się zająć, zanim został pobity w knajpie Kanarienfogla, następnie wspólne z Mockiem odprowadzenie Rity i Lodzi na sleeping do Kołomyi, a potem ukłony samego pana Zehnguta, właściciela „Palais de Dance”, który zaoferował im w swoim lokalu lożę dyrektorską. Mock pierwszy przerwał milczenie.
– Napijmy się jeszcze. Mam ochotę na tę wspaniałą galaretę. – Wskazał dłonią na „studzininę”. – A bez wódki nie mogę.
– Dlaczego? – Popielski zapytał machinalnie, nie patrząc na niego. – Nie smakuje panu?
– Wręcz przeciwnie. – Mock sięgnął po butelkę. – Za bardzo mi smakuje. Ale nie chcę więcej przytyć.
– Ale co wódka ma z tym wspólnego?! – Popielski starał się przekrzyczeć muzykę.
– Mój znajomy medyk sądowy – Mock zbliżył się do ucha komisarza – doctor rerum naturalium, twierdzi, że tłuszcz jest rozpuszczany przez alkohol. I wtedy on nie idzie w brzuch, lecz gdzieś tam się rozmywa nieszkodliwie w organizmie. – Poklepał się po brzuchu i wybuchnął sztucznym śmiechem.
Popielski mu nie zawtórował. Z wysokości loży patrzył na parkiet bez najmniejszego zainteresowania, ściskał mocno w dłoni kieliszek i zataczał nim małe koła na obrusie. Mock poczuł wzbierającą złość. Nie był jednak zły na to, że ten karnawałowy wieczór ciągnie się w nudzie i upływa im na nieznośnym wspólnym milczeniu. Chodziło o coś innego. Nie mógł po prostu uwierzyć, że ten człowiek, którego prawie przyłapał w pociągu na figlach z piękną dziewczyną, wprowadził go do jakiejś pieczary sodomitów, gdzie czuł się jak u siebie w domu i gdzie miał „własne gniazdko”. Nie wiedział, jak ma Popielskiemu powiedzieć, że ich spółka nie może istnieć bez całkowitego zaufania, bez wyznania sobie nawet mrocznych tajemnic. Ale bał się jednak, że Popielski mu wyzna jakiś straszny sekret własnej płciowości, którego nie chciał znać, bo obawiał się, że zrujnuje on ich policyjną spółkę.
– Muszę coś panu wyznać. – Orkiestra przestała już grać, a Popielski patrzył w ciszy na Mocka, jakby czytał w jego myślach. – Pewną moją wstydliwą tajemnicę…
– Zapomniałem o czymś panu powiedzieć – przerwał mu Mock. – Dostaliśmy dziś telegram z Katowic. Dwudziestoletnia kobieta w szpitalu psychiatrycznym. Pogryziona na twarzy. Twierdzi, że pogryzł ją jakiś arystokrata…
– Niech mi pan nie przerywa, proszę! – Popielski wypił gwałtownie wódkę i niczym nie zakąsił. – Co nas obchodzi jakaś wariatka ze Śląska! Niech pan słucha, co chcę panu powiedzieć…
– Musimy tam jechać – Mock nie pozwalał mu dokończyć – to może być ważne!
– Niech mi pan nie przerywa, do stu piorunów! -Popielski wrzasnął i wstał, szurając głośno krzesłem ku zaniepokojeniu kelnera.
– Nic mnie, kurwa, nie obchodzi – Mock również wstał i oparł się o stół – pańska intymna zażyłość z tym ciepłym bratem Szaniawskim! On nie ma związku z naszym śledztwem! Niech pan nie będzie Hamletem, do cholery! Najpierw pan rozpacza nad jakimś belfrem, a teraz chce mi pan zdradzić swój sekret seksualny! Nie chcę, nie chcę o tym słyszeć! Niech się pan bierze do śledztwa, a nie będzie miękkim jajem!
Słowa Mocka słychać było wyraźnie w sali podczas przerwy dla orkiestry. Popielskiego ocuciła ta cisza. Oprzytomniał. Miał nadzieję, że szybkość, z jaką Niemiec wyrzucił je z siebie, uniemożliwiła ludziom ich zrozumienie, tym bardziej że najistotniejsze słowa w tej wypowiedzi było niejasne nawet dla niego samego. Orkiestra zagrała tango, a Popielski usiadł spokojnie przy stole.
– Nie zrozumiałem pana. – Wyjął papierosa „Egipskiego” i postukał nim o stół. – Co to znaczy „z ciepłym bratem”?
– Nie tak się mówiło w Austrii na pederastów? – Mock wciąż stał, lecz zmienił ton.
– Niech pan słucha. – Popielski zaciągnął się głęboko. – Za chwilę będzie pan wiedział, co mnie łączy z Szaniawskim. – Podniósł rękę, kiedy Mock znów chciał mu przerwać. – Z nim nic, ale z jego mieszkaniem wiele. Udostępnia mi łazienkę zawsze i natychmiast, kiedy tylko sobie tego zażyczę. A ja chcę tego, kiedy zbliża się mój atak. Tak, drogi panie, jestem chory na epilepsję, o czym chyba już pan wie. Ale nie wie pan, że podczas ataków miewam wizje. Korzystał pan w swej policyjnej pracy z usług jasnowidza?
– Nie, nigdy.
– Ja też nie. Nie muszę. Sam jestem jasnowidzem, choć chyba najgorszym w tym państwie. Miewam podczas ataków wizje, ale nigdy nie potrafię ich dobrze i natychmiast zinterpretować. No, przesadzam. Parę razy mi się udało. Ale najczęściej jest tak, że dopiero po jakimś morderstwie, po jakimś porwaniu, uderzam się w czoło i mówię sobie: ja to już widziałem!
Orkiestra grała, Mock milczał, Popielski odsunął kieliszek, nalał sobie wódki do szklanki i jednym łykiem wypił chyba z półtorej setki. Otarł usta i patrzył na Mocka przytomnym wzrokiem.
– Cierpię na łagodną odmianę epilepsji, panie Mock.
Lekarstwa, które zażywam, prawie zupełnie ją neutralizują. Ale kiedy chcę mieć wizje, nie biorę lekarstw i wywołuję atak. I do tego potrzebne jest mi mieszkanie
Szaniawskiego, a ściśle mówiąc: jego wanna.
Mock otworzył szeroko usta, a Popielski odetchnął z ulgą. Wykroił widelcem duży trójkąt „studzininy” i wycisnął nad nim ósemkę cytryny. Włożył do ust połówkę trójkąta i przeżuwał, przymknąwszy z błogością powieki.
A nie może pan wywołać ataków w swoim własnym mieszkaniu? We własnej łazience? – Mock miał oczy okrągłe ze zdziwienia.
– Nie. – Popielski przełknął kęs galarety i spojrzał na
Mocka z pewną wesołością, choć to właśnie teraz miał mu wyznać najgorszą tajemnicę swojej epilepsji. – Niestety, przy ataku dochodzi czasami do mimowolnego oddania moczu i kału, a potem zasypiam. Ten sen trwa zwykle około kwadransa, ale bywa i dłuższy. Jak pan to sobie wyobraża, drogi panie Mock? Niech pan ujrzy taką oto scenę: zajmuję na długo łazienkę, moja kuzynka i córka zaczynają się niepokoić, stukają, a potem dobijają się do drzwi. Ja im nie otwieram, no to wzywają dozorcę. Ten wyważa drzwi i co wszyscy widzą? Popielskiego śpiącego we własnym gównie.
Читать дальше