W ciągu dziesięciu lat od ukończenia uniwersytetu zrobiła błyskotliwą karierę. Z wielkim sukcesem zaliczyła trzy lata psychiatrycznych studiów uzupełniających na Sorbonie, zrobiła świetnie oceniony doktorat, a po objęciu – za drobną jednak protekcją – stanowiska wicedyrektora szpitala psychiatrycznego przygotowywała pracę habilitacyjną. Nie natrafiła nigdy na mężczyznę swojego życia, który byłby jednocześnie stanowczy wobec innych, a cierpliwy i uległy wobec niej samej, błyskotliwie inteligentny i potrafiący, kiedy trzeba, być jedynie tłem dla jej wywodów. Wręcz przeciwnie, przyciągała do siebie jednostki słabe i zagubione, które szukały u niej wsparcia i niemal matczynej troskliwości. Nie znosiła takich mężczyzn. Kiedy uświadomiła sobie, że nie znajdzie już swej platońskiej drugiej połówki, przestało jej w ogóle zależeć na jakichkolwiek związkach z płcią brzydką. Na plotki i złośliwości, wśród których nie brakowało podejrzeń o hołdowanie przez nią namiętności safickiej, prychała pogardliwie i załatwiała je śląskim przekleństwem: „A niech wos dunder świśnie!”, jakie nieraz słyszała u swojego ojca, sztygara w rybnickiej kopalni „Emma”. Stała się jeszcze bardziej zdecydowana i pewna siebie, spódnicę ostatecznie zmieniła na spodnie, a z łazienki wyrzuciła wszystkie kosmetyki oprócz mydła i proszku do zębów.
Mimo tych antypielęgnacyjnych działań i bezlitosnego upływu lat nie udało się Ludwice Tkocz ukryć swej urody. Tę delikatną blondynkę o porcelanowej cerze omijały najgorsze kataklizmy niewieściej aparycji – wszelkie burze hormonalne oraz przed- i poporodowe otyłości. Nie dziwiła się ona zatem, że dwaj siedzący w jej gabinecie mężczyźni pożerają ją wzrokiem. Była do tego przyzwyczajona. Dziwiła się raczej temu, że wpatrują się w nią mimo jej szorstkiego zachowania przy powitaniu, kiedy wyrwała jednemu z nich rękę, gdy już podnosił ją do ust, i ostro zapowiedziała, że nie znosi takich czułości. Ci dwaj byli chyba przypadkami beznadziejny mi, które nigdy nie zrozumieją istoty damsko-męskiego partnerstwa. Dwaj typowi policjanci, którym się zdaje, że świat do nich należy, a kobiety jedynie czekają na ich skinięcie. Dwa puszące się pawie po pięćdziesiątce, wydzielające zapach najlepszej wody kolońskiej i świecące jej w oczy sygnetami, zapalniczkami i brylantami, zatkniętymi w krawatach. Wypchane portfele są ich pryncypium, a pomarszczone robaki w kalesonach jedynym ich zmartwieniem! Co najgorsze, odniosła natychmiast wrażenie, że u tych dwóch mężczyzn nastąpiła gwałtowna zmiana, kiedy znaleźli się przed jej obliczem. Od słowa do słowa wzrastała między nimi jakaś niezgoda. Zaczęli się wzajemnie krytykować i stroić z siebie nawzajem coraz bardziej złośliwe żarty. Poczuła gorycz w ustach. To o nią nieświadomie rywalizowali, to ona miała się nabrać na perkal i koraliki ich przeciętnej inteligencji! Popatrzyła na nich z nieukrywaną pogardą, lecz pohamowała się szybko. Nie chciała, żeby rozszyfrowali jej prawdziwe uczucia. Nie chciała być bezbronna. Z zawodowego nawyku zaczęła rejestrować różne szczegóły ich stroju i zachowania.
Łysy mężczyzna po jakiejś – jak mu się pewnie zdawało – celnej ripoście, wymierzonej w jego tęższego, ciemnowłosego kolegę, patrzył na nią w nadziei na akceptację swoich słów. Jego piękne i wysmukłe palce były gotowe do każdej akcji, jego dobrze uformowane ciało było pełne napięcia, a piwnozielone oczy – przewrotnego oczekiwania.
Mój drogi panie – zwróciła się do łysego mężczyzny po niemiecku, którego to języka nadzwyczaj nie lubiła. -Zanim jeszcze pan zaatakował swojego kolegę tym kiepskim dowcipem o gryzieniu z namiętności… A zatem, zanim pan pokazał, jaki jest błyskotliwy, zapytał pan, czy ta pacjentka, Maria Szynok, ma rodzinę. Otóż nie. Nie ma ona żadnej rodziny. Jest wychowanką – zajrzała do kartonowej teczki – Sierocińca Mielęckiego w Katowicach. To takie typowe dla tego państwa i jego społecznych instytucyj! – Zza okularów spojrzała surowo na swoich rozmówców, jakby to oni właśnie byli owym krytykowanym państwem. – Wychowana przez siostry w niechęci i w pogardzie do swojego ciała! Nauczona, że jej jedynym celem jest wyjść za mąż i urodzić pięcioro dzieci… Nic dziwnego, że kiedy tego celu z jakichś tam powodów nie mogła osiągnąć, oddała się marzeniom. U niektórych na tym się kończy, u niej te marzenia przeszły w paranoję. Bardzo ostrą zresztą, ujawnioną natychmiast pod wpływem tego tajemniczego zdarzenia, po którym znalazła ją policja. Może to był gwałt? Stąd jej zmyślenia o małżeństwie z jakimś mitycznym hrabią, z jakimś księciem na białym koniu. Nie mogę tylko zinterpretować tych ran na twarzy… – Zamyśliła się na chwilę. – Nie do końca wierzyłabym tutejszemu medykowi policyjnemu, który uznał je za ugryzienia psa. To człowiek nieodpowiedzialny. Nawet nie zbadał jej ginekologicznie i nie wiemy, czy została zgwałcona, czy też nie. Ja te rany interpretuję zupełnie inaczej niż on…
– A jak, pani doktor? – Ciemnowłosy mężczyzna miał również piwnozielone oczy. – Jak pani to interpretuje? Bardzo jesteśmy ciekawi!
– Ty nie bądź taki ciekawy! – ofuknął go wesoło łysy. -Bo sprowokujesz panią doktor do wykładu naukowego, takiego jak po naszym przyjściu. A ja, jeśli jeszcze raz usłyszę o chorobie afektywnej i manii depresyjnej, to naprawdę oszaleję… To zresztą nie byłoby takie złe. Być pacjentem pani doktor i móc ją codziennie widywać… – Jego usta rozsunęły się, ukazując równe, mocne zęby.
– Moja interpretacja – Tkocz dopiero teraz zwróciła uwagę na starannie wypielęgnowaną bródkę łysego policjanta – jest następująca. Te rany to samookaleczenie, samoukaranie albo wstęp do przyszłej racjonalizacji. Krótko mówiąc, ona się okaleczyła niejako na przyszłość, aby sobie tak oto tłumaczyć swoje niepowodzenia w próbach zdobycia męża: nie mogę znaleźć męża? Nic dziwnego, jestem taka brzydka… Oczywiście, będzie tak sobie tłumaczyć, kiedy stąd wyjdzie i zaleczy się jej chorobę. To może być nawet za dziesięć lat!
– A wtedy znajdzie sobie jeszcze jeden powód do racjonalizacji. – Łysy założył nogę na nogę i pokazał swoje błyszczące trzewiki, na których nie było śladu śniegu z błotem, zalegających ulice po ostatniej odwilży. – Będzie sobie mówiła: jestem brzydka i stara…
– Nie sądzę – Tkocz poczuła, że się czerwieni, czego najbardziej nienawidziła – żeby kobieta trzydziestoletnia była stara!
– No i widzisz, Eduardzie – brunet poprawił swój perłowy krawat, który świetnie kontrastował z ciemnym prążkowanym garniturem – potwierdziły się twoje domysły. Ta Maria Szynok jest obłąkana, a jej opowieść o arystokracie to czysta fantazja… Miałeś rację, to wszystko moglibyśmy stwierdzić we Lwowie bez przyjeżdżania tutaj, choć ja – i tu się uśmiechnął do lekarki – wcale nie żałuję tej podróży…
– Ja też nie żałuję. – Węzeł krawata łysego mężczyzny pod śnieżnobiałym kołnierzykiem koszuli był, jak zauważyła, bardzo staranny i zawiązany a la Windsor. – Ale nie zgadzam się z państwem. Sądzę, że można tej pacjentce wierzyć.
– Żartujesz? – Jego kolega w geście rozpaczy podniósł ręce ku górze, odsłaniając bursztynowe spinki. – Rozumiem, że śnił ci się pies, ale uwierz mi, Eduardzie, ten trop jest fałszywy! Przecież gdyby to pogryzienie było sprawką Minotaura, to on by ją później zabił! A dlaczego jej nie zabił? Dlaczego naraził się na takie niebezpieczeństwo? Przecież mogłaby go rozpoznać!
– On nie był na pewno stąd. – Łysy wstał i sięgnął po drogie wieczne pióro, którym zaczął wymachiwać jak wskaźnikiem. – Po morderstwach w Mościskach i Drohobyczu stał się ostrożny. Zabija już w innych miastach, a nawet w innych państwach. W Breslau, w Katowicach…
Читать дальше