– O, powieści kryminalne potrafią być pouczające, Lennert! W nich przestępców zdradzają zwykle drobiazgi. A potem od rzemyczka do trzewiczka. Tak jak u ciebie. Niepotrzebnie skłamałeś z tym psem, który miał cię rzekomo pogryźć. Swoją drogą niezła, pikantna historyjka. Tyle że w niedzielę pudelka pani starościny była już zakopana w ogródku. No i wszystko się zgadza, bo za to ty w niedzielę byłeś na Kośminku. Jeden taki zeznał, że wąsal dostał wtedy kosą w łapę, zanim żeście się dogadali. A potem powiedział mi co nieco Achajczyk i wreszcie ten wynajęty zabójca. Powtórzyć ci jego ostatnie słowa?
Szczęka mecenasa zacisnęła się tak mocno, że gdyby teraz dostał w podbródek, straciłby połowę zębów. Maciejewski posłał mu szeroki uśmiech, aż krew z rozciętej wargi pociekła żywszą strużką na brodę. Lennert zdradził się i wcale nie pomogło, że zaraz zarechotał z przymusem.
– Słowo jakiegoś bandyty przeciw mojemu?! Co ty mi możesz zrobić, Zyga? Dać w gębę? Nawet na to masz dziś za krótkie ręce. Za duża sprawa na ciebie. Przykro mi to mówić przyjacielowi, ale daj sobie spokój. Wrzodów się nabawisz albo i gorzej…
– Zwłaszcza z tym „gorzej” nie radzę – warknął Zyga. – Mam dobrą polisę na wypadek śmier…
Lewy prosty na odsłoniętą szczękę rzucił Maciejewskiego na deski. Lennert przyskoczył do leżącego, jakby chciał go kopnąć, jednak uderzył tylko rękawicą o rękawicę i wrócił do narożnika.
– Dość! – zawołał.
– Daj rękę. – Zyga uklęknął z wysiłkiem.
Lennert zbliżył się niechętnie i pomógł mu wstać.
– A co do ostatnich słów tego bandziora – szepnął Maciejewski – to nie było żadnych. Nie wiem nawet, jak się nazywa. Trup na miejscu.
Mecenas odepchnął Zygę i zeskoczył z ringu. Zaczął zębami rozsznurowywać rękawice.
– A rewanż? – Maciejewski przyjął pozycję.
– To może ze mną, panie podchorą… przepraszam, panie pod-komisarzu? – odezwał się nagle Hryniewicz, dobitnie akcentując „pod”. Zeskoczył z kozła i podszedł do ringu.
– Nie odmówię panu sędziemu śledczemu. – Zyga otarł przedramieniem kroplę krwi, która płynęła mu po brodzie. – Na serio czy dla zabawy?
– Z panem wyłącznie na serio. Pan przecież zawsze jest bardzo na serio, czyż nie?
Pomógł Lennertowi zdjąć rękawice. Maciejewski ciężko dyszał wsparty o słupek narożnika, aż mecenas obwiązał sędziemu dłonie kawałkiem bandaża.
– Jeszcze krawat – poprosił Hryniewicz i po chwili w rozpiętej koszuli z podwiniętymi rękawami przecisnął się pod liną. – Zaczynamy?
– Kiedy tylko pan sędzia będzie gotowy – warknął Zyga, podchodząc do linii startowej.
Uderzyli się rękawicami i odskoczyli o pół kroku. Maciejewski schylił głowę, ukrywając twarz za gardą. Hryniewicz spokojnymi testowymi ciosami wypróbowywał jego obronę.
– Czegoś się jednak pan nauczył od naszego ostatniego spotkania – powiedział kpiąco.
– Pan sędzia bardzo dziś łaskaw. No bij! Co tak skaczesz jak panienka?!
Hryniewicz rzucił się do przodu. Przyjął dwa proste na odsłonięty tors, ale zatrzymało go to jedynie na moment. Z wściekle zaciśniętymi zębami przełamał obronę Maciejewskiego i znów uderzył. Kolejne dwa celne ciosy poszły na szczękę, trzeci prześliznął się po policzku. Zyga odskoczył, potrząsnął głową. Ten trzeci ból był najgorszy, bo się na niego nie przygotował. Twarz piekła ogniem, miał wrażenie, że rękawica Hryniewicza zdarła mu skórę do żywego, wraz ze szczeciną zarostu.
– To wszystko? – zapytał podkomisarz, podnosząc gardę. – W dwudziestym roku byłeś mocniejszy.
– A ty nic się nie zmieniłeś. Jest takie zboczenie, że facet lubi brać po mordzie, wiesz?
– No to spraw mi tę przyjemność, misiu słodki – wychrypiał Maciejewski.
Sędzia zasypał go gradem ciosów, jednak większość Zyga zdołał zbić. Te, które go dosięgły, były słabe – Hryniewicz poszedł w ilość, nie w jakość. Podkomisarz przesunął się ćwierć kroku w jego stronę i osłonięty lewym ramieniem wymierzył prawy prosty w splot słoneczny przeciwnika. Sędzia oklapł, stracił oddech. Maciejewski poprawił podbródkowym. I wtedy dopiero, prawie nie czując zmęczenia, zaczął bić naprawdę, jakby chodziło nie o towarzyskie spotkanie, a o mistrzostwo świata. Nie widział już nic poza swoim przeciwnikiem, zapomniał o obserwujących ich ludziach.
Tymczasem sekretarz sędziego przypadł do Lennerta.
– Niech pan coś zrobi! – krzyknął.
Do mecenasa nie od razu dotarło, co tamten mówił. Patrzył zdziwiony na dopiero co pokonanego przeciwnika, który nagle zmienił się nie do poznania. A właściwie nie zmienił się, raczej coś odzyskał. Znów był tym Maciejewskim, który w 1924 został amatorskim mistrzem okręgu. Robił na ringu, co chciał. Rzucał Hryniewiczem od lin do lin i tłukł go niemiłosiernie. Gdy sędzia tracił świadomość, podkomisarz klepał go lekko rękawicą dla otrzeźwienia, po czym odskakiwał na moment. A kiedy przeciwnik przejrzał na oczy, walił znowu.
– Co? – zapytał wreszcie Lennert, jakby się obudził.
– Niech pan go powstrzyma! – powiedział sekretarz.
– Tak – kiwnął głową prawnik i doskoczył do ringu. Jednak gdy chwytał się dolnej liny, kątem oka wychwycił jakiś ruch za sobą. Odskoczył, a ciężka piłka lekarska wylądowała tuż przy jego nogach.
Studenci już dawno przerwali swoje ćwiczenia skupieni na obserwowaniu walki. Ale to nie żaden z nich rzucił. Pomiędzy rosłymi chłopakami przepchnął się krępy, żylasty trener Szymański.
– O co panom chodzi? – zapytał ostro, chwytając Lennerta za ramię. – Tu jest ring bokserski, a nie mordownia. Tylko oni dwaj, Bóg lub sędzia i nikt więcej. Pan to chyba rozumie, panie mecenasie? – spytał uprzejmym głosem, ale po nabrzmiałych muskułach starego sportsmena i jego wściekle przymrużonych oczach widać było, że nie żartuje.
– Rozumiem. – Lennert cofnął się i delikatnie odciągnął od ringu przerażonego okularnika. Tamten już wiedział, że niedługo pozostanie sekretarzem Hryniewicza, skoro miał okazję obserwować jego porażkę.
Zyga właśnie odsunął się od przeciwnika i pierwszy raz spojrzał poza liny. Zobaczył zdziwiony całkiem sporą publiczność, a wśród niej trenera i mecenasa. W oczach Lennerta dostrzegł coś jakby uznanie. Przemknęło mu przez głowę, że widać każdy lubi mieć jakieś miejsce, jakieś wspomnienie, które każe mu myśleć o sobie jako o uczciwym człowieku. A tamten miał nawet trzy – ring, tę salę i zdjęcie w korytarzu z podpisem: Stanisław Lennert – prawnik, 2-gie miejsce, 1924. Obtarł ramieniem spocone czoło, po czym znów natarł na Hryniewicza.
Szymański wskoczył na ring i przecisnął się pod górnym sznurem.
– Stop! Maciejewski, na linię startu – powiedział ostro.
– Tak jest. – Zyga odbiegł od zalanego krwią przeciwnika. – Przepraszam, panie Szymański.
– Szymański to ja mogę być w knajpie, na deskach jestem pan sędzia! – upomniał go trener. – No to koniec przerwy. Ring wolny, drugie starcie. Boks!
Lublin już z dawien dawna słynął z trybunału i… przestępców. W XVII wieku posiadał tu nieruchomość sławny w całej Rzeczpospolitej szlachcic-grasant Ludwik Poniatowski, zresztą ożeniony z wdową po jeszcze sławniejszym gangsterze z szablą u pasa – Stanisławie „Diable” Stadnickim. To także jedno z niewielu miast – oprócz Krakowa, Lwowa, Poznania i Żywca – w którym zachowały się „Księgi złoczyńców” potwierdzające kryminalną przeszłość grodu, począwszy od XVI wieku. Trudno więc aż uwierzyć, że dla miłośników kryminałów – którzy dobrze poznali szemrane uliczki Warszawy dzięki Leopoldowi Tyrmandowi czy Waldemarowi Łysiakowi, a Wrocławia dzięki Markowi Krajewskiemu – Lublin wciąż jest białą plamą na mapie i ziemią nieznaną!
Читать дальше