W ambulatorium Kasy Chorych na Hipotecznej najwyraźniej coś musiało się stać. Róża dłuższą chwilę nie odpowiadała, za to słyszał jej stłumiony głos gdzieś obok słuchawki.
– Halo? – Odchrząknął. – Źle słyszę.
– Muniu, nie gniewaj się, ale nie dzisiaj. Bo ja wiem, może po niedzieli… Teraz chłody i jest tylu pacjentów, a ja tak łatwo się męczę! – powiedziała to ot tak, lekko, jakby się cieszyła z nawału pracy. – Zadzwonię na pewno. – I odłożyła słuchawkę.
– Fatalnie – odezwał się Gienek, przełykając kęs. – Źle rozegrane. Zamiast przeprosić, że nie dzwoniłeś, ty jeszcze łaskawie wyznaczasz jej audiencję.
– A co ty możesz o tym wiedzieć? – skrzywił się Zyga.
– Więcej niż myślisz. Jestem w małżeństwie prawie dziesięć lat i nigdy się z żoną nawet nie pokłóciłem. Zresztą jak nie wierzysz, to zapytaj Zielnego.
– Bardzo dowcipne – mruknął Maciejewski i zabrał się do pracy.
Przez resztę dnia telefon milczał. Podkomisarza tak to drażniło, że sprawdzał kilkakrotnie, czy jest sygnał centrali. Przemknęło mu też przez głowę, żeby spotkać się z Trąbiczem i wypytać go, czy może coś wie o związkach starostwa ze sprawą Bindera i tymi żydowskimi skarbami. Redaktor wciąż musiał mieć znajomych w magistracie. Zyga uznał jednak, że jeśli nawet, to na zbyt niskich stanowiskach. Poza tym obiecał Trąbiczowi, że nie będzie robił z niego informatora. Przez moment zastanawiał się także, jak by wyreklamować od wojska Zakrzewskiego, lecz prędzej znalazłby jakieś dojście na uniwersytecie niż w Powiatowej Komendzie Uzupełnień. Cóż, wojsko go nie lubiło i z wzajemnością.
Aparat zaterkotał dopiero po czwartej – tuż po tym, jak Kraft poszedł do domu i Zyga zastanawiał się, czy nie postąpić tak samo.
– Inspectoratul de poliţie… Lublin? – usłyszał. – Comisar… Macziejewski?
– Da, Maciejewski. Eee… nu românâ, pardon. Sprechen Sie deutsch?
– Nu… Polonia, Lublin?… Po ş tă Bucure ş ti…
Po chwili rumuński urzędnik pocztowy przekazał komuś słuchawkę i śledczy poznał głos profesora:
– Halo, tu Achajczyk. Jestem w Bukareszcie. Dzwonię, jak pan prosił.
– Wszystko w porządku?
– W jak najlepszym. Zważywszy na okoliczności, oczywiście. W każdym razie pana człowiek wsiadł już do powrotnego pociągu. Mało rozmowny, ale sympatyczny.
– Cieszę się. – Zyga poznał po głosie, że Achajczyk jest wyraźnie rozluźniony, nerwy mu opadły. Sam nie mógł sobie jeszcze pozwolić na podobny luksus. Przełożył słuchawkę do drugiej ręki i odruchowo zerknął na drzwi. Były zamknięte, mimo to ściszył głos. – Jeśli jednak wolno mi coś panu doradzić, panie profesorze…
– Tak? Słucham.
– Niech pan uda się gdzieś na egzotyczne wykopaliska. Do Egiptu albo lepiej Meksyku.
– To raczej pewne – powiedział Achajczyk. – Ale… – zawiesił głos – właściwie panu nie podziękowałem. Chciałem rzec: czym mógłbym się zrewanżować?
– Istotnie, jest coś takiego… – Teraz to Zyga urwał na moment. Przed niespełna dwoma dniami nie sądził, że będzie musiał o to prosić.
– Tak, słucham. Halo, jest pan tam?
– Jestem. Panie profesorze, skoro wyjechał pan dość daleko od naszej praworządnej ojczyzny, czy mógłbym dostać pańskie zeznania na piśmie? Tym razem jako moją polisę ubezpieczeniową. I wyłącznie w tym celu. Halo?
– Zaskoczył mnie pan – odparł po chwili Achajczyk. – Cóż, niechętnie, jednak jestem panu to winien. Tylko jeśli pan myśli o polisie ubezpieczeniowej, to chyba nie na adres komisariatu ani nie na domowy? Czy w ogóle może pan mówić swobodnie z tego aparatu?
– Podejrzewam, że jeszcze mogę. Co do adresu… – Maciejewski zastanawiał się przez kilkanaście sekund. – Ma pan czym pisać? Tak? Stefania Kapranowa, Lublin, ulica Rury Jezuickie…
Gdy już odłożył słuchawkę, zaklął pod nosem, że przyjdzie mu zapłacić babie co najmniej pięć złotych za przysługę. Ale wiedział, że w takiej sprawie mógł jej zaufać. Przestrzegała kodeksu przedmieścia – plotkować można, kapować nigdy w życiu. A poza tym nie umiała czytać.
* * *
Maciejewski nie miał pomysłu, co zrobić z resztą soboty. Cały ten długi tydzień odzwyczaił go od tego, że można wyjść z komisariatu o wpół do piątej po południu i nie mieć potrzeby nigdzie gonić. No bo skoro flaszka w piwnicy chłodziła się od przeszło siedmiu dni, to jeszcze kilka godzin wytrzyma. Postanowił zachować się jak wielu innych – wstąpić gdzieś na kawę i ciastko. „Europa” budziła zbyt świeże skojarzenia, więc zajrzał do cukierni Semadeniego.
W środku pachniało dobrą mokką, jednak w rogu sali jakiś przejęty pryszczaty gimnazjalista z zapałem deklamował swoim kolegom:
Pani widzi w drobnostkach zaraz ton psychodramy…
Chwile życia są kruche i słodkie, jak chrust.
Czy dlatego, że my się, par exemple, nie kochamy,
Nie możemy całować swoich oczu i ust?
A ja chcę dzisiaj pieścić Pani piersi bez bluzki,
Chcę być dziko bezczelny i mocny jak tur.
Pani dużo ma w sobie z rozpalonej Zuluski,
Pani usta się śmieją i mówią: toujours!
Nieliczni jeszcze goście cukierni, prawie sami mężczyźni, uśmiechali się, słysząc dowcipne erotyczne strofy. Maciejewskiemu ta scena również wydała się zabawna. Tyle że – jak sądził – w przeciwieństwie do reszty obecnych poznał wiersz, który jego samego olśnił prawie dziesięć lat wcześniej. Choć tekst nie został skonfiskowany przez cenzurę, z powodu autora za samo jego publiczne czytanie należało się co najmniej ostrzegawcze zaproszenie na komisariat. Bruno Jasieński przed rokiem zrezygnował bowiem z polskiego obywatelstwa i robił karierę literacką w Sowietach.
Zyga znów włożył kapelusz, choć ledwie przed chwilą umieścił go na wieszaku. Wyszedł na ulicę.
Krakowskie Przedmieście wypełniało się ludźmi wracającymi z pracy. Przy kiosku u wylotu Krótkiej podkomisarz wygrzebał z kieszeni trzydzieści groszy i kupił dopiero co przywieziony ze stacji „Przegląd Sportowy”. Zaczął pospiesznie przeglądać gazetę, ale ktoś zredagował mu ją jakby na złość. Przed dwoma tygodniami ponad pół numeru było o piłce, w tym piękny artykuł wstępny o meczu Polska-Czechosłowacja. Resztę niemal wyłącznie zajmował boks, a tenis sprawiedliwie upchnięto na ostatnią stronę. Tym razem zwyciężyła kawaleryjska tradycja i na pierwszy ogień poszły konie, dalej lekka atletyka, narciarstwo… Maciejewski przebiegał wzrokiem nagłówki, aż znów wrócił na drugą stronę i przeczytał notkę maleńkim druczkiem:
19 sekund trwała walka świetnego boksera europejskiego Rene Devos z Argentyńczykiem Ceville na wyspie Kubie. Po przypadkowym pierwszym ciosie Belgijczyk padł na ziemię i dopiero po półgodzinie odzyskał przytomność. Publiczność była naturalnie mocno niezadowolona.
Uśmiechnął się ironicznie. On przez miniony tydzień walczył nawet po ostatnim dzwonku. A publiczność miała to gdzieś!
Schował „Przegląd” do kieszeni płaszcza i za rogiem skręcił w Lipową. Stracił chęć na wódkę, wolał poboksować z przeciwnikiem równie niezniszczalnym jak starostwo, Towarzystwo Przemysłowców i opinia publiczna – workiem treningowym. Poszedł do klubu.
* * *
W sali gimnastycznej WKS-u kilkunastu studentów ćwiczyło dwutakty jeszcze mało popularnego basketballu. Jednak głośniej niż uderzanie piłek o parkiet słychać było głuche walenie w bokserski worek. W drugim końcu pomieszczenia podkomisarz Maciejewski dawał upust wściekłości nagromadzonej w ciągu ostatnich dni.
Читать дальше