– Jedna z nich była syfilityczką – Kocowski zgniótł w popielnicy papierosa, który już się prawie zamienił w kupkę popiołu – druga pustą, próżną prostytutką. Gdybyśmy znali właściwość kolejnej ofiary! – Spojrzał w sufit w geście desperacji. – Czy jest ona rozpustna, może niesprawiedliwa, a może fałszywa… Jaką ma wadę, panowie? Niestety, mimo błyskotliwej analizy pana Popielskiego nie wiemy tego i nie będziemy wiedzieć, aż pojawi się następny trup i następny list. Wtedy znajdziemy punkty szczególne następnej macierzy, będące iloczynami współrzędnych… A trup będzie gdzieś gnił…
– Zwłaszcza że obaj nauczyciele matematyki znalezieni przez nas na Zadwórzańskiej – Grabski poszedł w ślady zwierzchnika i też spojrzał w sufit – to fałszywe tropy. Mają niepodważalne alibi…
– Jak ich szukaliście? – zapytał Popielski.
– Przepytaliśmy wszystkich dorosłych mężczyzn mieszkających na tej ulicy – odparł Zaremba. – Oddzieliliśmy najpierw ludzi wykształconych od niewykształconych. Następnie tych pierwszych odwiedzaliśmy i rozglądaliśmy się po mieszkaniu w poszukiwaniu matematycznych książek lub zapisków. Znaleźliśmy dwóch panów. Obaj są nauczycielami w szkołach powszechnych. Obaj mają alibi, które sprawdziliśmy. Nie sposób ich podważyć…
– Gdybyśmy znali kolejną macierz – Kocowski głośno myślał, nie zwróciwszy uwagi na wywody swego podwładnego – moglibyśmy ochronić osobę wskazaną hebrajskimi literami…
– Nie – przerwał mu Popielski. – Pierwej wystawilibyśmy ją na wabia…
– Coś pan oszalał! – Kocowski wstał zza stołu i uderzył w blat obiema pięściami. – Żartujesz pan sobie? Co to za metody! Na jakiego wabia! My jesteśmy policja, nie rzezimieszki, którzy ryzykują życie porządnych obywateli! Przypominam panu: jest pan tylko ekspertem – przyznaję, dobrym ekspertem – ale od roboty policyjnej to trzymaj się pan z dala! Panie naczelniku – syknął Popielski – jeszcze nie skończyłem wykładu. Ja wiem, jak znaleźć następną ofiarę.
– CZY JUŻ PAN SKOŃCZYŁ, DROGI PANIE? – zapytał Kocowski.
To pytanie było zgoła niepotrzebne, ponieważ wszystko wskazywało na to, iż dziesięciominutowa prelekcja dobiegła końca – mówca ciężko sapnął, porzucił pod tablicą wskaźnik, zdjął marynarkę, podwinął rękawy koszuli i usiadł przy stole.
– Tak, skończyłem.
Popielski skłamał. Nie powiedział wszystkiego. Czekał cierpliwie na chwilę, kiedy będzie mógł wyciągnąć najważniejszy argument, który podsunął mu dzisiaj rabin Schatzker. Oczekiwał w spokoju momentu, aż zapieniony naczelnik wyrzuci z siebie całą wściekłość zwiastowaną słodkim „drogi panie”, aż expressis verbis uzna jego ustalenia za brednie wariata, aż omiecie podwładnych triumfalnym wzrokiem, spodziewając się ich usłużnej akceptacji. Wtedy on, Popielski, wykona ostatnie cięcie, zada ostatni sztych, roześmieje się drwiąco na widok pomieszania szefa, a potem w podskokach, jak młody triumfator, pobiegnie do mieszkania Szaniawskiego, gdzie będzie na niego czekać jego młoda kochanka o alabastrowej skórze i sterczących sutkach. A potem triumf nad Kocowskim odegra w miłosnej pantomimie, napawając się twardością swych mięśni i miękkością kobiecego ciała. A potem zaśnie mocnym snem zwycięzcy na gładkim białym brzuchu ukochanej.
– Drogi panie, domyślam się, że ten jeszcze nie omówiony przez pana zapis – Kocowski wskazał na tablicę – pokazuje nam, że otrzymamy liczbę 68, gdyby podliczyć wszystkie żydowskie spółgłoski w nazwiskach ofiar.
I twierdzi pan ponadto, że morderca wybiera sobie ofiary, kierując się tą liczbą w ich nazwisku oraz jakąś szpetotą ich charakteru, czyli brudem, chorobą, wadą i tym podobnym. O ile mógłbym się zgodzić z pańską ekspertyzą, pardon, raczej z ekspertyzą rabina Schatzkera…
– Za pozwoleniem, panie naczelniku – wtrącił się Kacnelson – macierze i współrzędne ważnych liter odkrył komisarz Popielski, nie rabin…
– Och tak, rzeczywiście, zwracam honor. – Naczelnik pochylił się przed Popielskim, wykonując coś w rodzaju błazeńskiego ukłonu, po czym spojrzał gniewnie na młodego aspiranta. – A panu przypominam, że pan ekspert został już pozbawiony policyjnej rangi!
Zapadła cisza. Mucha wyleciała przez otwarte okno. Łagodne spojrzenie łabędzi otaczających Jezuska na oleodruku wydało się Popielskiemu szydercze. Grabski założył ręce na wydatnym brzuchu i kręcił młynka kciukami, Zaremba przymknął oczy, Kacnelson chciwie zaciągał się papierosem i krążył wokół tablicy, uważnie się przyglądając magicznym kwadratom, a Kocowski pisał coś w kajecie.
– Proszę zobaczyć, drogi panie ekspercie. – Naczelnik podsunął jakiś zapis pod oczy Popielskiego. – Widzi pan? Wypisałem tu nasze nazwiska i okazuje się, że dwa z nich składają się z siedmiu liter – Z-A-R-E-M-B-A i G-R-A-B-S-K-I – a dwa z dziewięciu – K-A-C-N-E-L-S-O-N i P-O-P-I-E-L-S-K-I. Wyobraźmy sobie, że na przykład dwaj ostatni panowie zostają zamordowani, a wszystko wskazuje na to, iż zabił ich ten sam morderca! I wtedy jakiś mędrzec, jakiś błyskotliwy ekspert, wyciąga następujący wniosek: zbrodniarz morduje ludzi o dziewięcioliterowych nazwiskach. Świetna informacja! – Klasnął w dłonie. – Szukajmy wszystkich lwowiaków o dziewięcioliterowych nazwiskach! Rzucajcie, drodzy policjanci, wszystkie sprawy, siedźcie bykiem w meldunku i wypisujcie te nazwiska, a kiedy już wypiszecie ich tysiące, proście kolegów z innych województw, by wam pomogli, i wspólnie ochraniajcie te tysiące dziewięcioliterowców albo – jak chce nasz ekspert – wystawcie ich jako przynętę! Tego pan właśnie żąda, co, panie mądry? Żeby policja była niemoralna i narażała życie niewinnych ludzi? O nie!
– To wcale nie taka syzyfowa praca – Popielski nie mógł opanować protekcjonalnego tonu. – Po pierwsze, takich ludzi jest niewielu. Gematria większości połączonych imion i nazwisk, co sprawdziłem dzisiaj w książce telefonicznej, przekracza liczbę 100, a co dopiero 68! Proszę zwrócić uwagę, jak krótkie są nazwiska obu zamordowanych kobiet i jak podobne zawierają litery! Po drugie zaś, zgodziłbym się z panem naczelnikiem, gdyby na przykład w dwóch dziewięcioliterowych nazwiskach „Kacnelson” i „Popielski” było coś zakodowane, jakaś istotna informacja odnosząca się czy to do pana aspiranta, czy to do mnie…
– A co, nie ma tam przypadkiem czegoś? – Kocowski triumfował. – Podkreślam „przypadkiem”. W pańskim nazwisku jest ukryte słowo „pop”, a w nazwisku pańskiego byłego kolegi – słowo „kac”. A potem się okaże, że któryś z pańskich przodków był popem, a pan Kacnelson często miewa kaca! I teraz już gotowe jest obwieszczenie: morderca zabija ludzi o dziewięciu literach w nazwisku, którzy są grekokatolikami lub alkoholikami! Panie, panie – Kocowski uśmiechał się drwiąco – pańskie ekspertyzy nadają się do pieca na podpałkę!
Wszyscy oprócz Popielskiego spuścili wzrok
– Macierze też na podpałkę? – zapytał nagle Kacnelson.
– No, macierze może nie – mruknął nieco pomieszany naczelnik. – Ale ta gematria to zbyt wydumane! Daj pan sobie powiedzieć, że ni diabła nie wiemy, jak szukać następnej ofiary Hebraisty!
– A co by pan naczelnik powiedział – odezwał się Popielski – gdyby w nazwiskach „Kacnelson” i „Popielski” była zakodowana jakaś prawdziwa informacja o ich posiadaczach? Coś, co by było oczywistą prawdą?
Читать дальше