Anisij nie wytrzymał i zapytał cichutko:
– A jaki jest drugi błąd, szefie?
Erast Pietrowicz odparł metalicznym głosem:
– Taki, że mocno mnie rozgniewał. Teraz oprócz motywacji urzędowej mam także osobistą.
Sprężystym krokiem przeszedł wzdłuż biurka i Tulipanow nagle przypomniał sobie afrykańskiego lamparta, którego klatka sąsiadowała z klatką wspaniałej szympansicy.
Ale Fandorin zatrzymał się nagle, chwycił za łokcie i już zupełnie innym tonem, zamyślonym i nawet z lekka rozmarzonym, przemówił:
– A gdybyśmy tak zagrali z p-panem Waletem Pikowym, vel Momusem, w jego własną grę?
– Zagrać może by i warto – zauważył Froł Grigorjewicz – ale gdzie go teraz szukać? Czy ma pan jakiś pomysł?
– Nie mam – uciął szef. – I nie zmierzam go szukać. Niech on sam mnie znajdzie. Będzie to coś w rodzaju polowania na cietrzewie z przynętą. Tłuściutką cieciorkę z papier-mâché sadza się w widocznym miejscu, cietrzew p-podlatuje, pif-paf! – i gotowe.
– A kto będzie tą cieciorką? – Dołgoruki otworzył czujne oko. – Czyżby mój ulubiony urzędnik do specjalnych poruczeń? Jest pan przecież mistrzem kamuflażu, Eraście Pietrowiczu.
Do Tulipanowa nagle dotarło, że skąpe wypowiedzi starego księcia prawie zawsze są wyjątkowo celne i sensowne. Jednakże Erasta Pietrowicza przenikliwość Dołgorukiego wcale nie zdziwiła.
– Któż, jeśli nie ja, wasza ekscelencjo, miałby się przebrać za cieciorkę? P-po wczorajszym nikomu nie odstąpię tego zaszczytu.
– A jak on wyjdzie na cieciorkę? – zapytał z żywym zaciekawieniem Wiediszczew.
– Jak to na polowaniu na cietrzewie, usłyszy głos wabika. A jako wabik wykorzystamy jego własny, Momusowy środek.
– Człowieka, który przywykł owijać sobie wszystkich wokół palca, nietrudno owinąć samego – powiedział szef do Anisija, kiedy wrócili na Małą Nikicką i zasiedli w gabinecie, by dokonać „analizy”. – Cwaniakowi po prostu nie mieści się w głowie, że ktoś może być tak sprytny, by przechytrzyć spryciarza i okraść złodzieja. A zwłaszcza nie spodziewa się t-takiego wiarołomstwa po oficjalnej personie, na domiar wysokiej rangi.
Słuchający z nabożeństwem Anisij pomyślał w pierwszej chwili, że mówiąc o „oficjalnej personie wysokiej rangi”, radca dworu ma na myśli samego siebie, jednakowoż, jak tego dowiodły dalsze wydarzenia, Erast Pietrowicz mierzył o wiele wyżej.
Po wygłoszeniu pierwszej teoretycznej tezy Fandorin zamilkł na jakiś czas. Anisij siedział bez ruchu, żeby, nie daj Boże, nie zakłócić procesu myślowego zwierzchnika.
– Potrzebujemy takiej przynęty, żeby naszemu Momusowi ślinka p-pociekła, a co najważniejsze, żeby podrażnić jego ambicję. Żeby pociągał go nie tylko bogaty łup, ale też rozgłos i sława. Na sławie bardzo mu zależy.
I szef znowu umilkł, obmyślając kolejne ogniwo logicznego łańcucha. Po upływie siedmiu i pół minuty (Anisij kontrolował czas na olbrzymim, najwyraźniej bardzo starym zegarze w kształcie londyńskiego Big Bena) Erast Pietrowicz przemówił:
– Jakiś gigantyczny drogi kamień… Powiedzmy, ze spuścizny Szmaragdowego Radży. Słyszał pan o n-nim?
Anisij przecząco potrząsnął głową, patrząc wielkimi oczami na szefa.
Radca dworu nie wiedzieć czemu się zmartwił.
– Dziwne. Oczywiście historię tę utrzymywano w tajemnicy przed szeroką publicznością, ale mimo to jakieś pogłoski dotarły do europejskiej prasy. Czyżby do Rosji nie doszły? Ach, tak, rozumiem. Kiedy odbywałem p-pamiętną podróż morską na „Lewiatanie”, pan byłeś jeszcze dzieckiem.
– Na czym podróż, na lewiatanie?! – Anisij nie wierzył własnym uszom, wyobraziwszy sobie plastycznie, jak Erast Pietrowicz płynie po wzburzonych falach na szerokim grzbiecie dziwotwora wieloryba.
– Nieważne. – Fandorin machnął ręką. – Chodziło o dawne śledztwo, w którym miałem pewien udział. Istotny jest tu sam pomysł: indyjski radża i ogromny diament. Albo szafir czy szmaragd. Wszystko jedno. To będzie zależało od kolekcji mineralogicznej – wymamrotał już całkiem zagadkowo.
Anisij wytrzeszczył oczy i szef uznał za konieczne dodać (chociaż niczego to nie wyjaśniło):
– Oczywiście to dosyć prymitywne, ale dla naszego Waleta ch-chyba w sam raz. No, Tulipanow, nie czas wytrzeszczać oczy. Do roboty!
Erast Pietrowicz rozłożył nowy numer „Russkiego Słowa”, od razu znalazł to, czego szukał, i zaczął czytać na głos:
INDYJSKI GOŚĆ
Zaprawdę, nie sposób zliczyć diamentów w skalnych pieczarach, zwłaszcza jeśli te pieczary znajdują się we włościach Ahmad-chana, sukcesora jednego z najbogatszych radżów Bengalu. Książę przybył do naszej Moskwy przejazdem, w drodze z Teheranu do Petersburga, i spędzi w grodzie złotych kopuł co najmniej tydzień. Książę Władimir Andriejewicz Dołgoruki podejmuje dostojnego gościa z wszelkimi należnymi honorami. Indyjski carewicz zatrzymał się w rezydencji generała-gubernatora na Worobjowych Górach, a jutro wieczorem Resursa Szlachecka wydaje na cześć Ahmad-chana bal. Spodziewany jest wielki zjazd moskiewskiej śmietanki towarzyskiej, która pragnie za wszelką cenę ujrzeć wschodniego księcia, a jeszcze bardziej – wspaniały szmaragd „Szach-Sułtan”, zdobiący turban Ahmada. Powiadają, że ów gigantyczny klejnot należał kiedyś do samego Aleksandra Macedońskiego. Wedle naszych informacji książę podróżuje nieoficjalnie i prawie incognito – bez służby i pompy. Towarzyszą mu jedynie wierna stara mamka Zuchra i osobisty sekretarz Tarik-bej.
Radca dworu z aprobatą skinął głową i odłożył gazetę.
– Władimir Andriejewicz jest tak zły na Waleta Pikowego, że zezwolił na urządzenie b-balu i osobiście weźmie udział w tym spektaklu. Jak sądzę, nawet z przyjemnością. W charakterze „Szach-Sułtana” wystąpi olbrzymi beryl z kolekcji mineralogicznej Uniwersytetu Moskiewskiego. Bez specjalnej lupy nie sposób go odróżnić od szmaragdu, a oglądać naszego turbanu przez specjalną lupę chyba nikomu nie pozwolimy, nieprawdaż, Tulipanow?
Erast Pietrowicz wyjął z pudła na kapelusze biały brokatowy turban z przeogromnym zielonym kamieniem, przechylił go w jedną stronę, w drugą – szlifowane krawędzie zamigotały oślepiającym blaskiem.
Anisij aż cmoknął z zachwytu – turban istotnie był przecudowny.
– A skąd weźmiemy Zuchrę? – zapytał. – I jeszcze ten sekretarz, jak mu tam, Tarik-bej? Kto nim będzie?
Szef popatrzył na swego asystenta ni to z wyrzutem, ni to ze współczuciem i Anisij nagle zrozumiał.
– Ależ jak to! – jęknął. – Eraście Pietrowiczu, litości! Jakiż ze mnie Hindus! Nie zgadzam się za żadne skarby, choćby mnie pan zabił!
– Pan, Tulipanow, może się jeszcze i zgodzi – westchnął Fandorin – ale z Masą będą spore kłopoty Wątpię, czy rola starej mamki przypadnie mu do gustu…
Wieczorem osiemnastego lutego do Resursy Szlacheckiej rzeczywiście zjechała się cała Moskwa. Była to pora beztroskich zabaw – ostatni tydzień karnawału. W znudzonym długą zimą mieście balowano prawie codziennie, ale dziś organizatorzy postarali się szczególnie. Śnieżnobiałe schody tonęły w kwiatach, wypudrowani lokaje w pistacjowej liberii rzucali się wręcz po zsuwane z ramion futra, rotundy i płaszcze, z sali balowej dobiegały cudowne dźwięki mazura, a z jadalni kusząco podzwaniały kryształy i srebro – nakrywano stół do bankietu.
Wielkorządca Moskwy, książę Władimir Andriejewicz, grający rolę gospodarza balu, był elegancki i wyświeżony, dla panów serdeczny, wobec dam pełen galanterii. Prawdziwym wszakże ośrodkiem zainteresowania w marmurowej sali był dziś nie generał-gubernator, lecz jego indyjski gość.
Читать дальше