Treść depeszy była następująca: „Addi, przyjeżdżam do Moskwy pociągiem o jedenastej i udaję się prosto do pani. Tak dłużej trwać nie może. Albo wracasz, pani, ze mną, albo zastrzelę się na twoich oczach. Twój szalony z rozpaczy Toni”.
Tak właśnie, wedle informacji otrzymanych od pokojówki, nazywała Ariadna Arkadjewna swego wprawdzie porzuconego, lecz ślubnego męża, tajnego radcę i kamerhera, hrabiego Antona Apołłonowicza Opraksina. Zupełnie naturalne, że monsieur Fandorin zechce wybawić swą damę od przykrej sceny. Zrozumiałe też, że dotrzyma jej towarzystwa podczas ewakuacji, ponieważ Ariadna Arkadjewna ma bardzo delikatne nerwy i dość długo trzeba będzie ją pocieszać.
Kiedy sanie Fandorina, wyróżniające się puszystą derą z amerykańskiego niedźwiedzia, zniknęły za rogiem, Momus bez pośpiechu wypalił cygaro, sprawdził w lusterku charakteryzację i dokładnie dwadzieścia po jedenastej wyskoczył z karety. Ubrany był w mundur kamerhera, z szarfą, gwiazdą i szpadą, na głowie miał pieróg z piórami. Jak na kogoś, kto przybywa prosto z pociągu, był to oczywiście strój dosyć dziwny, ale na azjatyckim służącym powinien zrobić wrażenie. Najważniejsze – to szybkie natarcie. Nie dać przeciwnikowi czasu do namysłu.
Momus stanowczym krokiem minął bramę, półbiegiem przeciął dziedziniec i głośno zastukał do drzwi oficyny, chociaż doskonale widział dzwonek.
Otworzył kamerdyner Fandorina. Poddany japoński, imię – Masa, bezgranicznie oddany swemu panu. Te właśnie informacje oraz przestudiowana poprzedniego dnia książka pana Goszkiewicza o japońskich obyczajach pomogły Momusowi w obmyśleniu linii działania.
– Aa, monsieur Fandorin! – rozdarł się Momus na skośnookiego konusa, krwiożerczo tocząc wzrokiem. – Porywacz cudzych żon! Gdzie ona jest? Gdzie moja ubóstwiana Addi? Coś pan z nią zrobił?!
Jeśli wierzyć panu Goszkiewiczowi (a dlaczego nie wierzyć znanemu uczonemu?), dla Japończyka nie ma nic gorszego niż kompromitująca sytuacja i publiczny skandal.
Prócz tego owi żółtolicy synowie mikada mają wysoko rozwinięte poczucie obowiązku wobec suzerena, a radca dworu dla tej okrągłej gęby jest właśnie suzerenem.
Kamerdyner rzeczywiście był przerażony. Jął się kłaniać w pas i mamrotać:
– Peprasam, peprasam. To moja bina. Wasia dzina ucekra, oddawat ne ma.
Momus nie zrozumiał, co bełkocze Azjata i co ma tu do rzeczy jakiś Wasia, jedno wszakże było jasne: jak przystało na japońskiego wasala, kamerdyner jest gotów wziąć na siebie winę pana. Dobra taka Masa, skoda, że nie nasa.
– Zabij, panie, to moja bina. – Wierny sługa kłaniał się i cofał w głąb mieszkania, jakby zapraszał do środka groźnego gościa.
Aha, nie chce, żeby sąsiedzi słyszeli – domyślił się Momus. Cóż, to znakomicie odpowiadało jego planom.
W przedpokoju Momus udał, że przyjrzał się lepiej i zrozumiał swoją pomyłkę:
– Ależ pan nie jest monsieur Fandorinem! Gdzie on jest? I gdzie jest ona, mój skarb?
Japończyk dotarł tyłem do drzwi salonu, nie przestając się kłaniać. Zrozumiawszy, że udawanie pana na nic się nie zda, wyprostował się, skrzyżował ręce na piersi i wyskandował:
– Pana nie ma. Wyjechari. Na zafse.
– Łżesz, łajdaku – jęknął Momus i runął do przodu, odpychając Fandorinowego wasala.
W salonie, lękliwie chowając głowę w ramiona, siedział pryszczaty cherlak o odstających uszach, w wytartym surduciku. Jego obecność nie była dla Momusa niespodzianką. Anisij Tulipanow, drobny urzędniczyna z Dyrekcji Policji. Przyłazi tu każdego ranka, a i na loterii też był.
– Aa – drapieżnie przeciągnął Momus. – To tu się pan Ukrywasz, panie uwodziciel.
Uszasty zerwał się na nogi, spazmatycznie przełknął ślinę i wybełkotał:
– Wasza jaś… Wasza ekscelencjo… Ja właściwie…
Aha – wywnioskował Momus – chłopaczyna jest au courant życia osobistego swego chlebodawcy – zaraz odgadł, z kim ma zaszczyt.
– Czym, czym ją pan przywabiłeś? – zajęczał. – O Boże, Addi!!! – ryknął na całe gardło, rozglądając się na boki. – Czym ta pokraka cię zbałamuciła?
Na słowo „pokraka” cherlak spąsowiał i nadął się, należało więc szybko zmienić taktykę.
– Czyżbyś uległa temu bezwstydnemu spojrzeniu i tym zmysłowym ustom?! – zawył Momus, zwracając się do nieobecnej Addi. – Ten lubieżny satyr, ten „kawaler Chryzantemy” pragnie tylko twego ciała, a ja kocham twoją duszę! Gdzie jesteś?
Młokos przybrał dziarską postawę.
– Za pozwoleniem, wasza ekscelencjo. Zupełnym przypadkiem poznałem drastyczne okoliczności tej sprawy. Nie jestem wcale Erastem Pietrowiczem Fandorinem, jak pan, zdaje się, myśli. Jego jaśniewielmożności nie ma. I Ariadny Arkadjewny także. Więc pan zupełnie bez potrzeby…
– Jak to nie ma?! – złamanym głosem przerwał mu Momus i bezsilnie padł na krzesło. – A gdzie ona jest, moja kiciunia?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zakrzyknął:
– Nie, nie wierzę! Wiem na pewno, że ona tu jest!
Jak wicher pognał przez cały dom, otwierając z rozmachem drzwi i myśląc mimochodem: niezłe mieszkanko, i urządzone ze smakiem. W pokoju z toaletką, gęsto zastawioną słoiczkami i kryształowymi flakonami, zamarł w bezruchu i zaszlochał.
– Boże, to jej szkatułka. I jej wachlarz. – Zakrył twarz dłońmi. – A ja ciągle miałem nadzieję, wciąż wierzyłem, że to nieprawda…
Następny numer obliczony był na Japończyka, który sapał Momusowi za plecami. Komu jak komu, ale jemu powinno się to spodobać.
Momus wyjął z pochwy szpadę i ze stężałą twarzą wycedził:
– Nie, już lepsza śmierć. Takiej hańby nie zniosę. Pryszczaty Tulipanow wrzasnął ze strachu, za to kamerdyner spojrzał na zhańbionego męża z nieukrywanym szacunkiem.
– Samobójstwo to grzech śmiertelny – odezwał się agencik, w okropnym zdenerwowaniu przyciskając ręce do piersi. – Zgubi pan swoją duszę i skaże Ariadnę Arkadjewnę na wieczne męki. Na miłość, wasza ekscelencjo, nie ma rady Trzeba przebaczyć. Po chrześcijańsku.
– Przebaczyć? – powtórzył w rozterce nieszczęsny kamerher. – Po chrześcijańsku?
– Tak! – wykrzyknął z zapałem młodzian. – Ja wiem, że to trudne, ale potem kamień spadnie panu z serca, sam wasza ekscelencja zobaczy!
Momus z przejęciem otarł łzę.
– Zaiste, wybaczyć, o wszystkim zapomnieć… Niech się śmieją, niech pogardzają. Małżeństwa zawierane są w niebie. Zabiorę ją, moją najmilszą. Ocalę!
Modlitewnie wzniósł oczy, po policzkach popłynęły mu najprawdziwsze, wielkie łzy – miał Momus taki cudowny dar.
Kamerdyner nagle się ożywił.
– Tak, tak, zaberasz, zaberasz do domu. Na zafse do domu – przytaknął skwapliwie. – Po co harakiri, nie trzeba harakiri, nie po frescijansku!
Momus stał z przymkniętymi oczyma i boleśnie ściągniętymi brwiami. Tamci dwaj czekali z zapartym oddechem – jakie uczucie weźmie górę: zraniona miłość własna czy szlachetność?
Zwyciężyła szlachetność.
Zdecydowanie potrząsnąwszy głową, Momus oznajmił:
– A więc niechże tak będzie. Uchronił mnie Pan od śmiertelnego grzechu. – Wsunął szpadę na powrót do pochwy i zamaszyście się przeżegnał. – Dziękuję ci, dobry człowieku, że ocaliłeś duszę chrześcijańską przed zatraceniem.
Wyciągnął do cherlaka rękę, ten ze łzami w oczach ją uścisnął i długo nie puszczał. Japończyk zapytał nerwowo:
– Wiezie jaśnie pani do domu? Na zafse?
– Tak, tak, mój przyjacielu – potwierdził ze szlachetnym smutkiem Momus. – Jestem karetą. Zanieś tam jej rzeczy, suknie, dro… dro… drobiazgi. – Głos mu się załamał, ramiona zadygotały.
Читать дальше