– Cztery lata? – zdziwił się pułkownik. – Do Europy? Czyżbyście jeszcze nie zrozumieli, panie kapitanie? Przyjechać tutaj można, ale wyjechać stąd – nigdy i za żadne pieniądze. Zostaniecie w Rosji na zawsze, pogrzebią was w tej lichej tutejszej ziemi, a na waszych prochach wyrośnie najpospolitsza rosyjska roślina – łopuch.
Nie było ani grosza, a tu nagle ałtyn
Gdyby spadanie trwało nie dwie i pół sekundy, lecz odrobinę dłużej, Nicholasowi z przerażenia serce by pękło. Ale w tej samej chwili, gdy magister uświadomił sobie, co się właściwie stało, i już miał wrzasnąć na całe gardło, jego lot akurat się skończył – trzaskiem, chrzęstem, ohydnym szurgotem i głuchym upadkiem. Fandorin znalazł się w ciasnej, czworościennej przestrzeni, nie wiadomo dlaczego pachnącej świeżym, lepkim listowiem i wypełnionej takąż liściastą zielonością.
Oszołomiony, zaczął się miotać pośród tego kłującego, nieposłusznego, koszmarnego kłębowiska, jakoś się z niego wygrzebał i poczuł wreszcie pod stopami twarde podłoże. Stał, po pierś zanurzony w gałązkach topoli i papierowych śmieciach. Okazało się, że trajektoria napowietrznej podróży drugiego baroneta, która zaczęła się od upadku z dachu, została zakończona celnym, niemal koszykarskim trafieniem prościuteńko w kontener na śmieci, pełen po brzegi ściętych gałęzi, liści i pogniecionych papierów. Nicholas, który wylądował w nim bez tchu, chwytał teraz ustami powietrze, podrapany i wciąż jeszcze ogłuszony upadkiem, ale mniej więcej zdrów i cały.
Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, więc z pozycji pionowej osunął się bezsilnie na sprężynującą liściastą podściółkę. Natychmiast skrył go razem z głową zielony szałas. Fandorin spoglądał bezmyślnie poprzez gęstwę listowia w błękitne niebo, bo i o czym można myśleć, kiedy przydarzy się człowiekowi coś takiego?
Gdyby Nicholas z powodu wstrząsu i oszołomienia nie utracił chwilowo zdolności przeprowadzania teoretycznych analiz, z pewnością rozmyślałby teraz o dziwnym rozziewie pomiędzy ludzkim zadufaniem a bezlitosną prawdą bytu.
Człowiek żyje w absolutnym przekonaniu, że jest panem i władcą swego własnego wszechświata, i w gruncie rzeczy ma rację. Ale taki prywatny, rozumny i uporządkowany kosmos dzieli od chaosu jedynie cienkie szklane przepierzenie, a my pływamy sobie w tym niebezpiecznie łatwym do stłuczenia akwarium niczym wyłupiastookie, nieprzeczuwające zagrożenia rybki. Aż raptem wydarza się coś, nad czym nie można zapanować, ba, trudno to sobie nawet wyobrazić – i akwarium rozbija się w drobny mak, a rybka rzuca się i miota pośród odłamków szkła, rozpaczliwie trzepocząc skrzelami. Jeszcze przed chwilą byłeś panem swego losu, badaczem tajemnic historii, zwolennikiem zdrowego trybu życia i ekologicznie czystego środowiska, miałeś ambitne plany na przyszłość i już z góry wiedziałeś, że następnego sylwestra i Nowy Rok spędzisz na wulkanicznej wyspie Teneryfie, aż tu nagle chaos musnął cię lekko swym palącym, szaleńczym tchnieniem, i szkło pękło. Pan i władca wszechświata leży skulony w pojemniku na śmieci, patrzy na pełzające po niebie obłoki i ani rusz nie może pojąć, jakim cudem jeszcze żyje.
Wyjaśnienie mogło być tylko jedno – słynne Fandorinowskie szczęście, o którym opowiadała ojcu w dzieciństwie babcia Jelizawieta. Twierdziła mianowicie, że mężczyzn z rodu Fandorinów chroni jakaś mistyczna siła, która przynosi cudowne wybawienie z wszelkich możliwych opresji. Każdy Fandorin, jak kot, ma dziewięć żyć, a niektórzy, na przykład dziadek Erast Pietrowicz, nawet jeszcze więcej.
To bzdury, oczywiście. Ot, rodzinna legenda. Wystarczy sobie przypomnieć, jak się skończyła dla sir Alexandra podróż „Christianią”. A Nicholas? Co za fantastyczny, niewiarygodny pech! Nie ma nic bardziej przykrego i niedorzecznego, niż paść tak zwaną ofiarą statystyki. Zgodnie z jej zasadami, pewien procent ludności staje się ofiarami nieszczęśliwych wypadków – ujmując rzecz obrazowo, komuś musi spaść cegła na głowę. Na przykład 0,01 procent populacji ginie w wypadkach drogowych, 0,001 – umiera na zapalenie opon mózgowych, a 0,0001 – staje się ofiarą maniaka czy psychopaty. Jak Nicholas A. Fandorine, M. A. i Bt.
Nie ma co główkować, zgodnie z określeniem nowych Rosjan – i tak się nic nie wymyśli. To prawo natury. Najgłupsze, co można zrobić, to wyrzekać i skarżyć się: a dlaczego ja, dlaczego coś takiego musiało się zdarzyć właśnie mnie? Dlaczego porąbanego okularnika los przywiódł akurat dzisiaj do Centralnego Archiwum Akt Dawnych? I dlaczego ten świrus wybrał akurat mnie?
No cóż, oczywiście, jeśli naprawdę zagłębić się w sprawę, dla wszystkiego, co się dzieje, można znaleźć wyjaśnienie. Na przykład takie. Nicholasa zaatakował historyk, który wprawdzie posiadał przepustkę do archiwum, ale stopniowo zaczął tracić rozum w tym depresyjnym otoczeniu. Być może biedak pałał patologiczną nienawiścią do dwumetrowych blond dryblasów w granatowych blezerach. Niewykluczone, że właśnie ktoś taki przed dwudziestu pięciu laty natrząsał się z niego i dokuczał mu w obozie pionierskim, co stało się przyczyną głębokiej traumy w dziecięcej psychice. Na co dzień facet może się zachowywać najzupełniej normalnie, ale widok granatowego blezera wywołuje w nim agresję. W wątłego okularnika wstępuje wówczas jakaś nadludzka siła, spowodowana burzą emocji. Jak łatwo, bez wysiłku, przerzucił sobie nad głową ważącego dwieście funtów drągala!
Lub też, co jeszcze bardziej prawdopodobne, gość ma obsesję na punkcie jasnobrązowych neseserów. Przecież właśnie od nesesera wszystko się zaczęło. Ot, taki osobliwy, patologiczny fetyszyzm.
O Boże, neseser!
Nicholas szarpnął się, jęknął i zaczął się gramolić z wąskiego pojemnika. Może jeszcze nie jest za późno?
Milicja, przecież przy wejściu widział dyżurnego milicjanta! Prędzej! Biegiem!
Trzy godziny później granatowo-żółty milicyjny samochód odwiózł obficie umazanego lepkim zielonym sokiem magistra do hotelu.
Sprawy wyglądały kiepsko. Szajbusa w kraciastej koszuli na terenie archiwum nie udało się odszukać. Albo dostał się do podziemnych magazynów i gdzieś tam, pośród ich nieprzebytego labiryntu, zdołał się ukryć – w takim wypadku można mieć nadzieję, że prędzej czy później się stamtąd wymknie bądź też przyskrzyni go któryś z pracowników – albo jakimś cudem, niezauważony przez dyżurujących milicjantów, potrafił się wyśliznąć przez jedno z sześciu wejść, a wtedy, jak to się mówi, szukaj wiatru w polu.
Zgnębiona ofiara statystyki jechała lustrzaną windą na swoje czternaste piętro i – żeby odzyskać pozytywne nastawienie do życia – usiłowała sklecić jakiś optymistyczny limeryk. Wymowa utworu jednakże wciąż pozostawała ponura, a treść – pod wpływem wydarzeń w archiwum – dotyczyła uszkodzeń ciała.
„Ostatecznie można przecież spojrzeć na to, co się stało, inaczej” – przekonywał sam siebie Fandorin. No bo zdarzył się prawdziwy cud – powinien teraz włożyć na siebie worek pokutny, łańcuchy dla umartwienia ciała i z gołą głową ruszyć na pielgrzymkę dziękczynną po świętej Rusi. Mógł wszak rozwalić sobie czaszkę o cegły, zmiażdżyć klatkę piersiową, uderzając o betonowy blok, albo nadziać się na któryś ze sterczących metalowych prętów armatury, a tymczasem skończyło się na niegroźnych zadrapaniach i otarciach. Dziedziczne Fandorinowskie szczęście to, naturalnie, nonsens, ale trudno nie przyznać, że przy upadku z dachu los był dla Nicholasa wyjątkowo, wręcz niezwykle, łaskawy. Akwarium chyba ocalało, życie trwało nadal, a jeśli tak, to wszystko można uporządkować i naprawić.
Читать дальше