Kiedy Riucha dostał w dziób, zgiął się wpół, a potem nagle wyszarpnął zza cholewy finkę.
Machnął nią przed nosem. Raz, drugi. I warknął:
– Koniec, gnoju. Już po tobie.
Jegor nie akceptował zabaw z ostrymi narzędziami, surowo więc ukarał naruszającego porządek publiczny. Z boksu przeszedł na samoobronę, wykręcił Riusze rękę, i to tak, że kość chrupnęła. Niech pamięta, sukinsyn.
Tamten zawył i usiadł w śniegu, chwytając się za złamane przedramię.
Teraz najlepsza pora, żeby popisać się galanterią.
Jegor nachylił się nad dziewczyną.
– Nic się pani nie stało? Nie potrzeba pomocy lekarskiej? (W takich chwilach zawsze zwracał się per „pani”).
Chuligani oczywiście nie zdążyli nic jej zrobić, więc żadna pomoc nie była potrzebna. Po prostu musiał się dziewczynie przyjrzeć. Może to brzydula? Wtedy należałoby zmienić miejsce dyslokacji i spróbować szczęścia jeszcze raz, tańce wciąż trwały. Pierwsze wrażenie było następujące: może nie piękność, ale i nie koczkodan. Twarzyczka wąska. Szerokie usta, w kąciku znamię. A oczy naprawdę olbrzymie, błyszczące – Riucha miał rację.
– Jestem panu bardzo zobowiązana, wszystko w porządku, tylko się przestraszyłam. Ale temu człowiekowi pomoc lekarska jest niezbędna. – Dziewczyna wskazała na chuligana. – Złamał mu pan rękę.
Wstała, otrząsnęła śnieg z palta i przerzuciła długaśny warkocz przez ramię.
„Inteligencja” – ocenił ją w myślach Jegor, bo normalne dziewczyny takim tonem nie mówią i nie używają wyrażeń w rodzaju „bardzo zobowiązana”. Od razu miał ochotę się zmyć, po co tracić czas na takie „ę-ą”.
Ale wtedy dziewczyna go zdumiała. Ostrożnie odłożyła swój węzełek, podniosła z ziemi wyrwaną z płotu sztachetę i podeszła do jęczącego Riuchy. Ten wciągnął głowę w ramiona, zasłonił się zdrową ręką, ale dziewczyna go nie uderzyła. Przełamała sztachetę o kolano i powiedziała:
– Niech pan da rękę. Unieruchomimy ją prowizorycznie. Przyłożyła obie połówki do waciaka, obwiązała swoim wełnianym szalikiem. I skarciła chuligana:
– Proszę tu nie jęczeć, sam pan jest sobie winien.
Pod latarnią było jasno, więc Jegor dostrzegł, że cerę miała białą, bielusieńką jak mleko. Długie gęste rzęsy. Palce silne, z krótko obciętymi paznokciami, bez manikiuru i lakieru. A ubrana dziwnie, nie jak dzisiejsze dziewczyny: Długie palto z szalowym kołnierzem, jakaś staromodna czapeczka.
Na razie nie zdecydował, czy ma odejść, czy zostać. Trzeba trochę lepiej jej się przyjrzeć.
– Teraz niech pan idzie do punktu opatrunkowego – nakazała zadziwiająca dziewczyna. – Powinien być czynny całą dobę.
Riucha pociągnął nosem, stęknął, wstał.
– Powiedziałbyś chociaż „dziękuję” – upomniał go Dorin surowo.
Żulik odszedł na bezpieczną odległość, po czym splunął.
– Panience dzięki, jasna sprawa. A ty, gnido, jeszcze kosę w wątrobę zarobisz.
I pobiegł przed siebie, trzymając się za złamaną rękę.
Zaczęła się odsłona trzecia: Zorro i ocalona dama.
Odprowadzając wzrokiem pokonanego wroga, Jegor czuł, że dziewczyna na niego patrzy, nie spuszcza zeń oka. To akurat była zrozumiałe.
– Jest pani lekarką? – Odwrócił się do niej. – Czy studentką medycyny?
– Jestem salową.
Nawet nie pielęgniarką? – zdziwił się – Dlaczego pani nie skończy kursu?
Dziewczyna nie odpowiedziała, zamiast tego spytała nagle:
– Dlaczego złamał mu pan rękę? Gdyby to jeszcze było podczas walki, ale dobrze widziałam: złamał mu ją pan specjalnie, kiedy już kapitulował.
Cóż to za słowo – „kapitulował”? Jak Francja w Compiegne.
– Żeby wiedział, gadzina, co to znaczy zamierzać się na ludzi nożem – wyjaśnił Jegor.
– Co, taki okrutnik z pana?
W jej głosie zabrzmiał strach, twarz jej się wydłużyła.
– Będzie miał nauczkę. Przyzwyczaił się używać przemocy. Niech pochodzi miesiąc czy dwa w gipsie i zastanowi się nad sobą. A gdybym był okrutny, tobym go razem z tą finką stawił na posterunek i dostałby dwa lata. Na mur-beton.
Podniósł nóż, obrócił go w rękach – szmelc, amatorska robota. Odłamał rękojeść i cisnął ją w krzaki.
– Jak to dobrze, że nie jest pan okrutnikiem. To by wszystko zepsuło.
Uśmiechnęła się, i to tak promiennie, ze szczerym zachwytem, że od razu było widać – Jegor strasznie jej się spodobał.
Wtedy się zdecydował: dobra, bierzemy ją na muszkę. Oczywiście, żadna z niej Celikowska, ale fajnie się uśmiecha.
– Na imię mi Jegor. A pani?
– Nadieżda.
Zaproponował, że ją odprowadzi. Ani trochę się nie zdziwiła, jakby to się samo przez się rozumiało. Wzięła go pod rękę. Machała swoim węzełkiem i co chwila spoglądała w górę, na Jegora.
– Co tu pani ma?
– Paschę. I babę wielkanocną. Święcone. Byłam w wieszniackiej cerkwi.
– To dla babci? Choruje, co?
– Dlaczego dla babci? – zdziwiła się Nadia. – Nie mam babci, mieszkam z tatusiem.
– Cóż to, komsomołka, i do cerkwi chodzi?
– Nie jestem komsomołką. A pan jest komsomolcem?
– Nie. – Jegor wyniośle wzruszył ramionami. Już pół roku, jak został kandydatem na członka partii, ale z dziewczętami o tak poważnych sprawach wołał nie rozmawiać.
Znowu się uśmiechnęła i tak na niego popatrzyła, podniósłszy chudą twarzyczkę, że Jegorowi nie pozostało nic innego jak schylić się i pocałować ją w miękkie, dziwnie gorące usta. Nadieżda się nie opierała, sama go objęła i też zaczęła pośpiesznie całować – w czoło, w policzki i w podbródek. Jegora takie natarcie lekko speszyło. A ona jeszcze przy tym szeptała: „Dokładnie taki, no, po prostu dokładnie taki”.
– To znaczy jaki? – spytał, z trudem łapiąc oddech.
– Taki, jakiego sobie wyobrażałam. – I znowu nadstawiła usta. A po minucie czy raczej po pięciu minutach powiedziała: – Chodźmy do mnie. Bo już dłużej nie mogę.
Macie „inteligencję”!
Sam już dłużej nie mógł, cały dygotał.
– Daleko to?
– Nie, tutaj zaraz, w Pluszczewie.
Chwyciła go za rękę i pobiegli – białą zaśnieżoną dróżką, po chrzęszczących kałużach. Kawałki lodu leciały spod nóg, błyskały w słabym świetle elektrycznym.
Zatrzymali się przed zielonym parkanem, gładko oheblowanym i bardzo wysokim. Weszli przez furtkę.
W głębi ciemniał dom – z tarasem, z rzeźbionymi obramieniami okien, z wieżyczką. Zwyczajna dacza, jakich pod Moskwą bez liku, ale Jegorowi wydała się jakimś domkiem z bajki.
– A co z tatusiem? – szepnął Jegor, patrząc na nieoświetlone okna. – Śpi?
– Nie ma go, jest na dyżurze.
– A sąsiedzi?
– Sąsiadów też nie ma. Mieszkamy tu sami. Tacie jeszcze podczas wojny domowej zabrali mieszkanie, a daczę zostawili. Bo jest lekarzem.
– Aha, teraz jasne.
– Tata ma złote ręce, wszystko tutaj sam urządził – i wodociąg, i kanalizację, i ogród założył. Tylko telefonu nie mamy, bo to przecież nie Moskwa, tylko obwód. Napijemy się herbaty?
Herbaty się nie napili. Od razu tam, na ganku zaczęli się całować. Potem poprowadziła go wąskimi schodami na mansardę, tam był jakiś pokój, jakieś drewniane łóżko; zdaje się też, że księżyc świecił przez okienko, ale Jegor nie rozglądał się, nie było na to czasu.
Nadieżda okazała się dziewczyną namiętną, czułą, delikatną. Można powiedzieć, że Dorin miał szczęście. Nigdy jeszcze nie czuł się taki wytęskniony, taki kochany. No i w ogóle: fajnie było. Inne dziewczyny nie umywały się do Nadieżdy.
Читать дальше