Wilczur potrząsnął głową.
– Ludzie… Ludzie… Źli ludzie.
Jemioł wybuchnął śmiechem.
– Krzysztofie Kolumbie! O Newtonie! O Koperniku! Odkrywco nowych prawd! Cóż za rewelacja, co za spostrzegawczość! Szanowny radca zauważył, że ludzie są źli? A jacyż mają być? Chciałbyś ich, maestro , zmienić w chóry anielskie? Wymagałoby to trochę wysiłku. Należałoby ich wysterylizować z tego wszystkiego, co jest treścią życia. Jesteś chirurgiem, przeprowadź więc trzy amputacje: amputację kieszeni, amputację żołądków, no i tak dalej. Wówczas staną się jako barankowie. Źli ludzie… Nie ma innych. To albo tłuste bydlęta warujące nad swoją zdobyczą i przeżuwające własne sadło, albo wściekłe psy skaczące do gardła. Nie ma innych.
Jemioł wstał i waląc pięścią w stół powtarzał w nagłym wybuchu furii:
– Nie ma, nie ma, nie ma!…
– Nie podzielam twego pesymizmu, przyjacielu – spokojnie powiedział Wilczur. – Sam znam innych…
– Na Marsie? Na Księżycu?… Na jakiej planecie? – wrzasnął Jemioł.
– Na naszej. Na Ziemi.
– Ach, tak? – zaśmiał się szyderczo Jemioł i nagle się uspokoiwszy, zapytał układnym tonem:
– Czy może mi szanowny pan podać adres?
Wilczur wsparł podbródek na ręku.
– Dużo takich adresów musiałbym ci podać, przyjacielu. Dużo jest ludzi dobrych.
– W takim razie, ach, jakże świetnie się ukrywają… No, twoje zdrowie, Święty Franciszku. Twoje zdrowie.
Jemioł wychylił duszkiem swój kieliszek, odłupał palcem kawałek łososia z półmiska, przełknął i machnął ręką:
– Reverendissime 32 32 reverendissime (łac.) – z najwyższym szacunkiem. [przypis edytorski]
, adres znam tylko jeden: twój. Drugiego podać ci nie mogę, bo nie posiadam stałego miejsca zamieszkania. Kieruj zainteresowanych: Établissement Drożdżyk. Poste restante .
– To nieprawda – powiedział Wilczur. – Jest ich wielu. Tylko widzisz, trudno ich dostrzec. Są mniej aktywni od złych. Nie zwracają na siebie uwagi. Zajęci swoją spokojną pracą zadowalają się zwykłym kawałkiem chleba, a tamci walczą o byt per fas et nefas 33 33 per fas et nefas (łac.) – nie przebierając w środkach; godziwymi i niegodziwymi sposobami. [przypis edytorski]
.
– Ach – przerwał Jemioł. – Taki robisz podział, my dear 34 34 my dear (ang.) – mój drogi. [przypis edytorski]
, zgoda. Ale weź w takim razie pod uwagę, że ci aktywni po prostu żywią się tamtymi. Tamci, którzy nie walczą o byt, po prostu spełniają rolę paszy. Rośnie trawka, rośnie, a gdy wyrośnie na chwałę bożą, przyjdzie jakiś sukinsyn, zeżre ją, ot i po trawce. Cha, cha. Czyś się zastanawiał kiedy, co to jest miasto? Miasto to wynalazek szatana, a wieś to trawka. Miasta pożerają wieś. Im więcej żrą, tym są chciwsze. L'appetit vient en mangeant 35 35 L'appetit vient en mangeant (fr.) – apetyt rośnie w miarę jedzenia. [przypis edytorski]
. Pęcznieją te potwory, dławią się w gorączce pożerania, pławią się we własnych ekskrementach, bo przecież wszystkiego przetrawić nie mogą… Miasta…
Nalał sobie znowu kieliszek i mówił:
– Nienawidzę miasta, ale pociąga mnie potwornością swoich ohydnych procesów trawienia. Tkwię w jego kiszkach. I jeżeli nie duszę się, to tylko dlatego, że sam jestem jego produktem. Oto dzieło!
Wstał, upozował się po napoleońsku. Jego zmierzwione włosy błyszczące od potu, nieogolona i brudna twarz, oczy szkliste i pijackie, łachmany jego ubrania, wszystko to składało się na wstrętną i groźną całość.
– Oto chef-d'oeuvre 36 36 chef-d'oeuvre (fr.) – arcydzieło. [przypis edytorski]
– zapiał teatralnym tonem. – Oto arcydzieło miasta, oto kwiat naszej cywilizacji, oto kwintesencja postępu!…
Wilczur wzdrygnął się. Istotnie w słowach swego dziwnego gościa odczuł jakąś prawdę, istotnie tragikomiczna postać Jemioła kojarzyła się w jakiś sposób z tym, co mówił.
Profesor wstał i zbliżył się do okna.
„Miasto – myślał – miasto chciwych zwierząt…”
Ulica była pusta. Skądś z daleka dolatywały jakieś miarowe dźwięki. Minęła dłuższa chwila, zanim je rozpoznał: dzwony.
Dzwoniono na pasterkę.
Wróciwszy od znajomych z willi Łucja zastała w swoim pokoju dużą wiązankę róż. Przepadała za kwiatami, te jednak były dla niej przykrą niespodzianką. Oczywiście nie wątpiła, że przysłał je Kolski, chociaż przy kwiatach nie było kartki.
„Po co on to robi, po co on to robi” – pomyślała z przykrością.
W takim anonimowym przysłaniu kwiatów było coś studenckiego i coś mieszczańskiego zarazem. Przecież tyle razy dawała mu do zrozumienia, że z jej strony nie może liczyć na nic więcej poza sympatią i przyjaźnią. Lubiła go szczerze, szanowała jego prawość i charakter, ale był przecież dla niej tylko kolegą i tylko kolegą mógł pozostać.
Ilekroć zdarzało się tak, że zostawali sam na sam i właśnie oboje nie mieli pilnej roboty, Kolski zawsze próbował skierować rozmowy na tory ściśle osobiste. Kosztowało ją to wiele trudu i dyplomacji, by nie dopuścić do tego. Nie chciała mu przecież sprawiać przykrości. On jednak zdawał się nie rozumieć motywów, jakimi się kierowała, lub nie czuć w jej postępowaniu tego, że na jej uczucia liczyć nie może, gdyż wciąż i uparcie powracał do swego tematu.
Właściwie nic nie miała mu do zarzucenia. Może tylko to, że całkowicie był pochłonięty swoją karierą, że wciąż pracował, uczył się i studiował, że starał się coraz lepiej zarabiać i wprost pojąć nie umiał jej postępowania. Przecież nie dawniej jak przed paru dniami omal się z tego powodu nie pokłócili.
– Nie rozumiem pani stosunku do swojej przyszłości – powiedział. – Traci pani czas na praktykę, która nie tylko nie przynosi pani ani grosza dochodu, ale i nie posuwa pani o krok naprzód w doświadczeniu czy wiedzy lekarskiej.
– Bo pan jest egoistą – odpowiedziała mu obojętnym tonem.
Oburzył się szczerze:
– Wcale nie jestem egoistą, tylko uważam, że na to, by rozdawać, trzeba przede wszystkim mieć. Otóż gdy będę naprawdę lekarzem w całym znaczeniu tego słowa, gdy będę miał dobrą praktykę, pozwalającą mi i mojej przyszłej rodzinie na dostatni byt, zapewniam panią, panno Łucjo, że tak samo jak pani dzisiaj zaopiekuję się jakimiś ochronkami czy domami starców. Profesor Wilczur, którego pani stawia tak wysoko, zapewniam panią, a zresztą wiem to ponad wszelką wątpliwość, że na początku swojej kariery też nie miał szału filantropii, tylko pracował nad sobą i dla siebie.
Łucja wzruszyła ramionami.
– Tu nie chodzi o filantropię. Jakże dalece pan mnie nie rozumie. Ja nie przez filantropię opiekuję się biedakami.
– No więc wszystko jedno. Możemy to nazwać, jeżeli pani z tym dogodnie, poczuciem obowiązku społecznego.
– Ależ nie, panie Janie. Nie może być mowy o obowiązku tam, gdzie jest przyjemność. Ja to robię dla siebie. Sprawia mi radość fakt, że mogę się na coś przydać, że jestem naprawdę potrzebna tym ludziom, których nie stać na lekarza, na lepszego lekarza.
– Zgoda. Akceptuję z jednym zastrzeżeniem: najpierw trzeba się stać owym lepszym lekarzem, więcej czasu poświęcić studiom w klinice, a nie jakimś tam standardowym chorobom, które pani niczego nie nauczą.
Spojrzała mu prostu w oczy.
– Niech pan mi powie, czy tacy właśnie gorsi lekarze jak ja nie będą tej biedocie zawsze potrzebni?
Читать дальше