Środkiem ulicy szedł pan Marcin w szubie niedźwiedziej i niósł pod futrem jakiś duży przedmiot, któremu widać było tylko rudą, kędzierzawą głowę i dwoje dużych, niespokojnie biegających oczu. Za nim szła stara Mośkowa bez peruki i rwała sobie włosy z głowy, głośno lamentując; dwoje malców wrzeszczących i zabrudzonych dreptało przy niej, trzymając się jej spódnicy, a za Mośkową postępowała poważnie koza z opaloną brodą i beczała. Całemu temu orszakowi towarzyszyła gromada uliczników, naśladujących beczenie kozy na różne sposoby.
– Że też ojciec musiał koniecznie zrobić z siebie widowisko – rzekła pani Orecka, czerwieniąc się – i sprowadza nam tu Żydów na kark. Co my z nimi poczniemy?
– Moja imość, każ dać zaraz tym biedakom jeść – wołał pan Marcin, wchodząc do pokoju i rzucając czapkę na krzesło – oni jeszcze dziś nic w ustach nie mieli! Kazałem im się tymczasem ogrzać w kuchni. Ale też zimno na dworze aż strach! Daj no herbaty, dziewuszko, bom zmarzł.
– Mój Marcinie, jakże też można było tutaj całą familię sprowadzać? – przemówiła z wyrzutem pani, podczas gdy Helenka pomagała ojcu zdjąć futro. – Gdzież ja ich pomieszczę? Dać im było coś w rękę i na tym skończyć.
– Moja imość, ino się nie gniewaj. Ady tam taka bieda te niech ręka Boska broni! Wszystko się spaliło. Siedziało to biedactwo na bruku i płakało; jakże ich miałem tak zostawić! Że też imości wszystko się nie podoba! Olaboga, laboga!
– Alboż to Mośkowa nie ma tutaj krewnych? Markus to jej szwagier przecie i pewnie nie byłby jej opuścił. Żydzi się trzymają między sobą.
Pan Marcin poskrobal się w głowę.
– Ano prawda, że to jej szwagier – odrzekł – nie przyszło mi to do głowy. Ino już nie marudź, moja imość, bom głodny.
Pani Orecka spojrzała na męża z politowaniem i wyszła.
Uczęstowano pogorzelców wyborną polewką z kartoflami i jeszcze dano każdemu po kawale chleba, który jedli, ocierając łzy. Łzy te nieustająco kapały z oczu starej Mośkowej, nic dziwnego, straciła całe mienie! Patrząc na tę twarz pergaminową, wyschłą, spaloną od słońca, nacechowaną w tej chwili wyrazem rozdzierającej boleści, myślało się o słowach psalmisty: „Chleb mój mieszałem z płaczem, a kości moje jako skwarki wyschły”.
Cała służba zbiegła się do kuchni, żeby przypatrzyć się aktorom dramatu i wypytać o szczegóły wiadome dokładnie wszystkim i po sto razy już opowiadane. Józef, twierdzący niedawno, że Żyda nie ma czego żałować, przyniósł ze stajni swoją starą czapkę i podarował Josielkowi – a lokaj Antoni, który ich wysłał do wszystkich diabłów, wcisnął Ryfce w rękę dziesiątkę.
Podczas gdy matka i córka zajęte były przeglądaniem bielizny, żeby wybrać z niej coś dla pogorzelców, pan Marcin jadł śniadanie z apetytem, jakiego już nie miał od dawna. Zainteresowanie się biedną rodziną zajęło na chwilę jego przygnębiony umysł i odsunęło na bok myśli dręczące go jak zmora. Jedząc, wstawał raz po raz od stołu i zaglądał do kuchni. To nasmarował kilka bułek masłem i zaniósł, to wziął garść cukru i dał dzieciom, to znowu nakładał na talerz biszkopty i potraktował 20 20 potraktować (tu daw.) – poczęstować. [przypis edytorski]
malców. Tak spacerując ciągle z pokoju do kuchni i z kuchni do pokoju, spostrzegł porzucone na oknie klucze; uradowany z tego odkrycia, otworzył kredens, napakował jabłkami kieszenie, spiesząc się z dokonaniem operacji, zanim żona powróci, i już miał je nieść do kuchni, gdy wszedł Antoni i podał mu na tacy listy i gazety.
Pan Marcin odłożył na bok gazety, a wziął się do listów. Jeden był pisany stylem płaczliwym z prośbą o wsparcie dla jakiejś biednej wdowy, która co kilka tygodni przypominała się w ten sposób panu Oreckiemu, powołując się na swoje szlacheckie pochodzenie, a drugi z firmą Domu Handlowego na kopercie. Widok tego ostatniego zdziwił przyjemnie pana Marcina. Tak rzadkie od pewnego czasu bywały między nim a Domem korespondencje, że gdy nareszcie jakaś się zdarzyła, było to dla niego prawdziwą uroczystością. Czuł się znowu ajentem, a przed oczyma jego wyobraźni stawały szeregami cyfry i zdawało mu się, że słyszy znowu turkot wozów, zajeżdżających z odstawami, wołania robotników i odbijanie statków od brzegu.
Rozerżnął kopertę i przeczytał, co następuje:
Szanowny Panie!
Ponieważ od dwóch lat ruch interesów filii naszej w M. jest prawie żaden i nie ma widoków powiększenia się na przyszłość – a dalsze utrzymywanie ajentury w tym mieście naraziłoby tylko Dom nasz na straty, przeto Rada Nadzorcza na posiedzeniu z dnia 3-go bieżącego miesiąca postanowiła zwinąć ajenturę, której szanowny pan do tej pory przewodniczyć raczyłeś, i wydelegować jednego spomiędzy siebie dla odebrania od pana ksiąg handlowych, rejestrów i zupełnego zlkwidowania interesów. Delegowany nasz wyjeżdża dzisiaj. Racz pan przyjąć…
Pan Marcin, przeczytawszy ten list, zbladł straszliwie, a przed oczami zaczęły mu biegać różne koła, czerwone, niebieskie, żółte…
– Ojczulku, co to jest?! – krzyknęła Helenka, wchodząca w tej chwili do pokoju. – Czy ojczulek chory? Czy też stało się jakie nieszczęście?
Pan Marcin spojrzał na córkę błędnym wzrokiem i szepnął głosem zmienionym:
– Wszystko się skończyło! Nie chcą mnie już… Dają mi dymisję!
Obejrzał się i, poszukawszy poręczy krzesła, osunął się w nie, bo już nie mógł dłużej utrzymać się na nogach.
Helenka objęła ojca za szyję.
– Drogi, kochany ojczulku – mówiła, głaszcząc pieszczotliwie jego rzadkie, siwe włosy – utrata posady to jeszcze nie nieszczęście. Nie jesteśmy przecież biedni; mamy dom, a oprócz tego jeszcze coś…
– Otóż to właśnie, że nic nie mamy prócz domu, który nie przynosi nam żadnego dochodu, a od którego jeszcze podatki płacić trzeba! – wybuchnął. – Miałem majątek, ale większa jego część przepadła u ludzi, a i reszta pewnie przepadnie! Prawda, byłem nieopatrzny, ale chciałem ratować innych. Bóg widział. Nie będziesz miała posagu, moje dziecko, twój ojciec go strwonił! Czy mu to kiedy przebaczysz?
Zapłakał biedny starzec.
– Ojcze, ojcze, nie mów tak do mnie – prosiła płacząc – ja ci nie mam nic do przebaczenia. Chciałeś dobrze, ojczulku, miałeś zawsze złote serce! Obejdę się bez posagu… Czyż ja już jestem taka zła i brzydka – dodała, zaglądając mu w oczy z uśmiechem – że mnie bez pieniędzy nie zechce żaden chłopiec?
Pan Marcin popatrzył na nią z rozrzewnieniem.
Ubogie panny z trudnością wychodzą za mąż, moje dziecko – rzekł z westchnieniem – zresztą dalekie to rzeczy jeszcze, a tymczasem nie mamy z czego żyć!
Helenka zamyśliła się bardzo nad tymi słowami.
– Zobaczy ojczulek, że poradzimy sobie jakoś – rzekła, obcierając sobie oczy – będziemy oszczędzać…
– Oszczędzać! – powtórzył z goryczą. – Alboż wy obie z matką umiecie oszczędzać? Alboż ja to sam potrafię? Czy które z nas kiedy myślało o oszczędności?
W przyległym pokoju dały się słyszeć kroki.
– Słuchaj, Helenko – powiedział prędko pan Marcin, spoglądając na drzwi – nie mów nic o tym matce, bo by się zaraz rozchorowała.
– Mówiłam ci już tyle razy, Marcinie, że Antoniemu koniecznie trzeba sprawić nową liberię – mówiła pani Orecka wchodząc do pokoju z pakietem bielizny, którą panna służąca miała przerobić dla wnuków Mośkowej. – Doprawdy że aż wstyd, jak on chodzi; a ile razy wejdzie do pokoju przy gościach, to aż mi się coś robi!
Читать дальше