– Odejdź – mówił i Teresa odchodziła, szurając kapciami.
W poniedziałek Frommer nie wstał do pracy. Przyglądał się wskazówkom swojego zegarka, obserwował, jak rytmicznie pochłaniają czas. Czas posuwał się – od “jeszcze za wcześnie”, poprzez “nie ma chwili do stracenia”, aż do,,już za późno”. “Za późno” – to były słowa, które najlepiej określały świat, w jakim znalazł się Frommer. Oto wszystko się już stało, wszystko dokonało, wielkie podróże już się zaczęły, a drogi na zawsze były wyznaczone. Z gór zeszły lawiny, spłynęły rzeki, wyrosły lasy i miasta na równinach, nowi ludzie już się urodzili, a starzy umarli. Wszystko już zaistniało: prawa, filozofie, nauki i religie, wszystkie osiągnęły wyżyny rozwoju, wszystko zostało powiedziane i na zawsze zbadane. Nic nie można już zmienić. Czas siania i rodzenia, życia i tworzenia minął. Teraz jest czas na śmierć.
To dziwne, ale ten znawca śmierci, jej uparty badacz, poszukiwacz jej praw, wręcz jej miłośnik, po raz pierwszy w życiu pomyślał o swojej własnej śmierci. Zdarzyło się to właśnie w ten poniedziałkowy ranek, gdy wpatrywał się we wskazówki zegarka na łańcuszku. Śmierć wydała mu się rozwiązaniem tej strasznej sytuacji rozczarowania światem i samym sobą. Ta myśl wzbudziła w nim czułość do siebie, uczepił się jej więc jak dziecko. Kołysał się nią, pieścił i głaskał. “Umrzeć” – to brzmiało jak hasło z turystycznego anonsu, wołało go na młodzieńczą wędrówkę, odwracało czas. Lecz Frommer nie myślał o samobójstwie – on napawał się ideą śmierci, widział ją samą, nie od statystycznej strony, do której był przyzwyczajony, ale estetycznej, jako idealne rozwiązanie, złote wyjście. Myślał o śmierci, tak jak przedtem myślał o pani Eltzner – z zafascynowaniem, z bolesną nadzieją, z oszronioną strachem niecierpliwością. We śnie, którego nie pamiętał, ale który rozpoznawał w swoim obecnym nastroju, śmierć przybrała twarz i postać pani Eltzner. “Czy my się znamy?” – zapytała.
Przez ten nędzny czas po nieszczęsnym seansie Frommer nie był w stanie myśleć o niczym, co mogłoby się wiązać z Eltznerami. Każda taka myśl bolała jak rana, natychmiast więc była otorbiana ogromnym nakładem energii i rzucana na stos zapomnienia. Frommer dokonywał swoistego auto-da-fe. Kosztowało go to tyle ciężkiej pracy, czystej energii instynktu, że nie miał już sił na życie. Podnosił się z kozetki i podchodził do okna z aloesem, od aloesu wracał na kozetkę. Wieczorem w poniedziałek napisał krótki list do przełożonych z prośbą o urlop i dał go Teresie. Potem znów się położył. Snuł jakieś rojenia o własnym pogrzebie i o seansie, na którym to on byłby duchem i widziałby wszystko jak przez mgłę: nagie ramiona pani Eltzner, jej upięte w kok miękkie włosy, zielone sukno stolika z planszetą i ruchy filiżanki wskazującej poszczególne litery: ż-y-ł-e-m. Potem jednak wróciło przypomnienie sznurków poruszających przedmiotami i dziewczynki schowanej za serwantką, i skamieniałej twarzy Erny, i szeroko otwartych oczu jej matki, i wszystkich nagle powstałych od stolika, i czyjegoś wybuchu śmiechu.
We wtorek rano zjadł talerz odgrzewanego rosołu i zaczął grzebać w swojej biblioteczce. Wyciągnął Kartezjusza, a potem Hegla. Kartkował obie książki nieuważnie, bo jego wzrok przyciągał czubek aloesu. Dopiero w środę rano był w stanie czytać. W Rozprawie o metodzie podkreślał paznokciem zdanie po zdaniu, aż znalazł to, czego szukał: “Czynić wszędzie wyliczenia tak całkowite i przeglądy tak powszechne, aby być pewnym, że nic nie zostało pominięte.” Przeżuwał to zdanie wraz z obiadem, który Teresa postawiła mu pod drzwiami, jak dla więźnia. Potem, po raz pierwszy od tych paru dni, zapalił lampkę na biurku i wziął się do Hegla. Jego umysł, stymulowany przez napęczniałe znaczeniem trójkowe systemy, pełne harmonii równania bytu i myśli, powoli zagrzewał się do abstrakcyjnej pracy, która niosła ulgę jego duszy. Był to stary, dobry sposób zapominania i leczenia ran – nie żyć, nie czuć, zapomnieć o bożym świecie i przenieść się do świata nie-bożego, świata Myśli i Systemów. Nowe pojęcia były w stanie zbudować kolejną konstrukcję, solidną, przejrzystą i uporządkowaną.
Wieczorem przyjechał doktor Löwe, którego wezwała zaniepokojona Teresa.
Frommer usłyszał w przedpokoju jego głos i zamarł nad książką. Miał ochotę się schować i nawet wstał z zamiarem wejścia pod biurko. W ostatniej chwili wydało mu się to jednak niegodne, stanął więc wyprężony na wprost drzwi, w postawie ni to walecznej, ni to obronnej. Głosy w korytarzu na chwilę ucichły, może zamieniły się w szept. Potem Teresa zapukała tym swoim skrobiącym puk-puk.
– Proszę – powiedział zapominając, że drzwi są zamknięte.
– Panie Walterze, to ja, Löwe – usłyszał.
– Ach, prawda – Frommer zrozumiał nagle całą krępującą śmieszność sytuacji. On, Walter Frommer, zamknięty od kilku dni w swoim pokoju, człowiek, do którego wzywa się lekarza. – Nic mi nie jest – powiedział i otwierając drzwi uświadomił sobie, że w pokoju panuje kilkudniowy zaduch i bałagan, że on sam od tych kilku dni się nie golił.
Löwe wyglądał na zmieszanego, choć starał się to ukryć. Usiadł i postawił przy nodze swoją starą lekarską torbę. Walter spojrzał na nią z wyrzutem.
– Pańska siostra miała powody do niepokoju – tłumaczył się doktor.
– Nic mi nie jest – powtórzył Frommer i zaśmiał się gardłowo.
Löwe szybko ogarnął go badawczym wzrokiem, w którym było coś z gotowości chirurga.
– Po prostu przeżyłem głęboko to, co stało się u Eltznerów – powiedział Frommer z nieoczekiwaną szczerością. – Dobrze, że pan przyszedł. Brakowało mi towarzystwa. Miałem załamanie, wczoraj, przedwczoraj… Widzi pan, zabrałem się do czytania.
Teresa cichutko wniosła tacę z kawą i nie podnosząc wzroku wycofała się z pokoju.
Doktor chrząknął i długo mieszał łyżeczką kawę, zanim zapytał:
– Dlaczego tak to pana dotknęło, Walterze?
– A pana nie? Wszyscy braliśmy w tym udział, a ja przecież organizowałem te seanse, pracowałem z nią, uczyłem ją, była moim dziełem, dowodem przeciwko niedowiarkom i tym szamanom z laboratoriów. Teraz to jedno zdarzenie zniweczyło wszystko… tyle pracy. Aleja wiem, kto maczał w tym palce.
– Pan nie wierzy, że ona… oszukiwała – na pół twierdząco, na pół pytająco powiedział Löwe.
– Oczywiście, że nie wierzę, przemyślałem to. Pan też chyba w to nie wierzy. Widzieliśmy ją przedtem, pan ją badał, widział pan prawdziwy trans mediumiczny. Słyszał pan, co mówiła, co się działo. Doktorze, to jest spisek – Frommer wyraźnie się ożywił. – Widzi pan, ja Ernę znam. Ona jest za głupiutka, żeby wymyślić taką skomplikowaną intrygę. To dziecko, jest całkowicie niewinna, nieskażona. – Frommer nagle umilkł i obracał w dłoniach pustą filiżankę. Na białej porcelanie namalowane były różyczki. – Nie powinny mnie zresztą obchodzić czyjeś szwindle. W ciągu tych dni ja… przetrawiłem to wszystko. Jest tak, jak myślę, że jest. Erna jest taka sama, jak była, nic się nie zmieniło.
Doktor Löwe głośno wciągnął powietrze.
– Chciałby pan, żeby tak było. Jednak nie jest. Wszystko się zmieniło. Pół roku dla kogoś tak młodego jak Erna to wiele czasu. Może w zeszłym roku nie musiała oszukiwać przy pomocy sióstr, ale kiedy zdała sobie sprawę, że jej zdolności wpadania w trans, czy cokolwiek to było, mijają, może się wystraszyła… To już kobieta, od wakacji.
Читать дальше