W jakieś dwa tygodnie po przyjeździe Ernie przydarzyło się to, co powinno się już wydarzyć. Kiedy poszła po śniadaniu do ubikacji, zobaczyła na majtkach czerwoną plamę krwi. Nie czuła żadnego bólu, nie bolała jej głowa ani brzuch, tak jak się spodziewała, pamiętając opowieści starszych sióstr. Podciągnęła majtki i kucnęła. W końcu do toalety zaczęły dobijać się bliźniaczki, więc musiała wyjść. Wyminęła je bez słowa.
Matka piła właśnie kawę z ciocią Gertrudą, dlatego Erna poszła do pokoju Berty i Marie. Nie rozumiała, dlaczego się ucieszyły. Berta przytuliła ją z nieoczekiwaną czułością, a Marie pocałowała. Śmiejąc się i żartując, wyciągnęły płócienny pasek z parą guzików z przodu i z tyłu. Kazały jej podnieść spódnicę i założyły go jej na biodra. Był za szeroki, więc Marie spięła go agrafką.
– Masz, te będą twoje – powiedziała Berta, wręczając jej różowe, podłużne poduszeczki, zakończone z obu stron trykotowymi pętelkami. – Jak się to pobrudzi, musisz porządnie wyprać w zimnej wodzie i wysuszyć. Kiedy ci się skończy, wygotujesz je wszystkie, żeby nie zostały plamy.
Erna nie rozumiała, jak ma to założyć.
– Musisz zdjąć majtki – śmiała się Marie. – Nie wstydź się.
Erna odwróciła się tyłem. Czuła, że płonęły jej policzki. Majtki, które spadły na podłogę, poznaczone były smugami czerwieni. Włożyła poduszeczkę między nogi, tam skąd płynęła z niej krew. Zaczepiła pętelkę z przodu o guziki, z tyłu pomogła jej to zrobić Marie. Czuła się jak w uprzęży, całe to skomplikowane płócienne urządzenie obciskało jej biodra i krocze.
– No, i jesteś prawdziwą kobietą.
– Nasza mała Erna jest kobietą.
Starsze siostry objęły się wpół i uśmiechały z jakąś nową czułością. – Erna była zmieszana, chciała już stąd wyjść. Podeszła szybko do drzwi i chwyciła za klamkę.
– Poczekaj, odtąd musisz już sama prać swoje brudy – zawołała za nią Marie i rzuciła jej majtki.
Erna minęła matkę i ciotkę na werandzie i pobiegła do parku. Każdy krok przypominał jej, że ma na sobie tę dziwną uprząż. Czuła ją w pasie, między nogami, a nawet w środku siebie. Była teraz spięta, skrępowana, zamknięta. Biegła, chcąc się przyzwyczaić do tego nowego ubrania. Obcy był jej sam fakt, że czuje każdy krok. Kiedyś nie wiedziała, że chodzi, że ma nogi i jeszcze coś między nimi, otwór otwarty ku ziemi, przeciwieństwo ust. Była rurą na dwóch nogach.
Przebiegła obok stawów, za zwalony mur. Zwolniła dopiero w lesie, ale wydał jej się zbyt jasny, zbyt przejrzysty, żeby można się w nim było ukryć. Pobiegła więc jeszcze dalej, aż do zagajnika z czarnego bzu, na otoczony stojącą wodą cypel. Musiała się pochylić, żeby wejść do labiryntu. Krążyła między kępami krzaków i w końcu usiadła na mizernej trawie pokrytej liśćmi. Oddychała szybko, zmęczona biegiem, słaba. Jej oddech naruszał ciszę, która była władczynią tego miejsca. Ernie wydało się, że to nie ona, ale ta cisza oddycha jak wielkie zwierzę ocierające się o jej ciało. Słyszała ten rytmiczny swój i nie swój oddech i jego rytm obezwładniał ją. Położyła się na wznak. Widziała nad sobą ciemnozielone sklepienie z liści. Było tuż nad nią i zapragnęła nagle, żeby opadło na nią swoim wilgotnym ciężarem, przydusiło ją, odebrało oddech. Podniosła spódnicę i dotknęła tego krępującego jej ciało urządzenia. Odpięła pętelki i znieruchomiała na chwilę. Cisza przyglądała się jej nagiemu podbrzuszu. Erna po raz pierwszy świadomie zaczęła badać dłonią gorące, pulsujące miejsce. Nie wiedziała, że można siebie dotykać w taki sposób. Jej ciało wzdrygnęło się, nabrzmiało od jednego muśnięcia palcem. Czekało. Wyciągnęła ręce i zaczęła zrywać wiszące nad nią liście. Gniotła je, wkładała między nogi jak kompres, zamiast tych pasków, pętelek i poduszeczek. Ogarnął ją cierpki, duszący zapach żywych roślin, dotykały jej ciała delikatnie i brutalnie, głaskały ją i przygniatały. Kładła liście na nagi brzuch, piersi i ramiona, obsypywała nimi twarz, aż w końcu zupełnie straciła oddech.
W niedzielę dwudziestego piątego lipca przyjechał Fryderyk Eltzner. Jego przybycie stało się sensacją w całej okolicy, pan Eltzner bowiem z hukiem i grzmotami zajechał automobilem. Do samego folwarku biegły za nim wiejskie dzieci, a wieczorem nieśmiało przyszli ich ojcowie; stali z założonymi za szelki kciukami i kiwali z podziwem głową.
Pani Eltzner robiła mężowi wyrzuty.
– Taki wydatek, taki wydatek… Po co ta maszyna, kiedy można jeździć bryczką?
Pan Eltzner promieniał prawdziwie dziecięcą radością. Jego rzadkie rude loczki sterczały na wszystkie strony, a z twarzy nie schodził nierówny rumieniec. Wziął na ręce małego Klausa i posadził go za kierownicą. W spojrzeniach, jakie rzucał żonie i siostrze, była duma.
Od momentu jego przyjazdu życie w folwarku się zmieniło. Nie było przesiadywania przy kawie, niespiesznego obmyślania listów, drzemek w wiklinowym fotelu po obfitym obiedzie. Pani Eltzner z żalem musiała odłożyć Tajemną doktrynę Bławatskiej, którą łapczywie do tej pory czytała. Zaraz po śniadaniu organizowano wycieczki samochodowe. Niestety auto było zbyt małe, żeby pomieścić całą rodzinę, dlatego zrobiono dwie tury. Jeździli nad rozlewiska starej Odry, do lasu, bo pokazały się już czarne jagody, albo nawet do Zielonej Góry. Pan Eltzner nigdy nie był zmęczony i tak bardzo różnił się od tego wiecznie zajętego starszego pana z brzuszkiem, jakim był we Wrocławiu. Po południu zabierał chłopców na ryby. Naprawił łódź Gertrudy i teraz pani Eltzner drżała, że utopi siebie i dzieci w największym stawie, w którym woda wydawała się całkiem czarna.
To były szczęśliwe dwa tygodnie. Pani Eltzner przed snem tuliła się do męża i marzyła, że mogliby tak tu żyć u Gertrudy, nie martwiąc się o nic, chodząc byle jak ubrani, bez sztywnych wizyt, gości, hałasu i zaduchu końskiego łajna na ulicach.
– Moglibyśmy kupić dom na wsi zamiast tego auta – szeptała sennym głosem i nie czekała na odpowiedź, bo mężczyzna u jej boku oddychał już miarowo, głęboko, jak wędrowiec, który wyruszył w daleką i powolną podróż.
Gdy wyładowany dziećmi samochód wyjeżdżał po śniadaniu na wycieczkę, obie z Gertrudą urządzały sobie rytualne picie kawy. Niewiele rozmawiały, może już powiedziały sobie wszystko, co mówi się latem na werandzie przy kawie. Jeżeli nie było zbyt gorąco, szły na spacer po zarośniętych alejkach parku, tam gdzie sznureczek kilku stawów pokrytych rzęsą, które tak pociągały Ernę, stwarzał atmosferę eleganckiej dzikości.
– Jak z obrazów Watteau – zachwycała się pani Eltzner.
Nawet kiedy Gertruda była zajęta swoimi psami albo gdy przychodziła jej kolej uczestniczenia w wycieczce autem, pani Eltzner przychodziła nad stawy i z rękami opartymi o kolana godzinami potrafiła wpatrywać się w ciemną wodę. Mówiła potem Gertrudzie, że rozmyślała.
Kiedyś zobaczyła drzewo, które przewróciło się i wpadło do stawu. Całą swoją koronę utopiło w wodzie.,,Jaki głęboki musi być ten staw”, pomyślała pani Eltzner, ale potem uświadomiła sobie, że popełniła błąd w myśleniu. Przecież drzewo mogło być obcięte, bez korony, a tym samym woda wcale nie musiała być tak głęboka. Skąd więc ten wniosek? Pani Eltzner, patrząc w zadumie na przewrócone drzewo, zdała sobie sprawę, że wiemy więcej, niż postrzegamy, że dodajemy nasze myśli, oczekiwania i przyzwyczajenia do tego, co widzimy, konstruując w ten sposób świat na podobieństwo naszych o nim wyobrażeń. Czy więc to, co widzimy, jest prawdziwe?
Читать дальше