– Jeżeli Berta nie wyjdzie w przyszłym roku za mąż, to zostanie starą panną – mówił, odgryzając potężny kęs chleba z kiełbasianym smalcem. – Tatuś dostał zamówienie rządowe na tkaninę na płaszcze. Będzie ubierał naszych żołnierzy. Zarobi dużo pieniędzy i na wakacje pojedziemy do Włoch. Zabierzemy cię, Greta.
– A ja? Co będzie ze mną? – z udawanym smutkiem dopytywała się kucharka.
– Ty, moja droga, na nic byś się tam nie zdała. Tam się je makaron i tylko makaron, a ty robisz makaron twardy jak sznurówki.
Ada udawała, że się złości.
Kolejnymi po Maxie dziećmi Eltznerów były bliźniaczki – Katharine i Christine. Miały dziesięć lat i były bardzo podobne do siebie. Regularne, piękne twarzyczki o wystających kościach policzkowych i pełnych ustach musiały pewnie pochodzić od słowiańskich przodków. Nosiły identyczne fryzury i sukienki i zawsze były razem. W zamieszaniu wywoływanym przez liczną rodzinę nie brały udziału, ich ścieżki nie pokrywały się ze ścieżkami innych domowników, zajmowały się głównie sobą. Kiedy chorowały, to zawsze razem, i chociaż ich matka podejrzewała, że w istocie chora jest tylko jedna z nich, to i tak nie potrafiła odróżnić, która udaje. Zresztą związek pomiędzy nimi był tak silny, że gorączka pojawiała się wcześniej czy później u tej zdrowej. Rządziły się własnymi prawami, pilnowały własnej niezależności – najczęściej poprzez dokuczanie małej Linie.
Lina w rzeczywistości miała na imię Magdalena. To imię jednak wydawało się dla niej za duże, skrócono je szybko. Lina – ukochana córka pani Eltzner. Lina – maskotka i pieszczoszek. “Moje pieścidełko”, mówiła do niej matka, brała ją na kolana i gładziła po jasnej główce. Lina była rozpieszczona przez rodziców do granic możliwości. W ich obecności mogła sobie pozwolić na więcej niż inne dzieci, kiedy jednak znalazła się wśród rodzeństwa, zwłaszcza w towarzystwie bliźniaczek, stawała się pokorna i posłuszna. Miała pięć lat. Była jeszcze tłuściutka i okrągła na buzi, ale widziało się, że w najbliższych miesiącach stanie się chuda i szczerbata. Pani Eltzner twierdziła, że Lina ma zdolności muzyczne, chyba jako jedyna z dzieci Eltznerów, i dlatego kupiono nowe pianino.
No i wreszcie był Klaus. Klaus zaczął jadać przy stole dopiero od niedawna. Przedtem traktowano go jak niemowlę, chociaż miał już trzy lata. Ciężka choroba Klausa zeszłej wiosny sprawiła, że stał się on oczkiem w głowie całej rodziny. Starsze dzieci patrzyły, jak to Klaus nie nie musiał robić, żeby być kochanym. Wszystko mu wybaczano: zasikanie dywanu, stłuczenie porcelanowej figurki, wymazanie czekoladą drzwi od salonu. Przedtem miał niańkę, ale pani Eltzner uznała, że to przez nią Klaus tak strasznie zachorował. Żadna kobieta nie nadawała się na opiekunkę Klausa. Tylko ona sama.
Po kolacji dzień dla młodszych dzieci nieodwołalnie się kończył. Pani Eltzner kładła spać Linę i Klausa. Bliźniaczki musiały same zadbać o siebie. Starsze dzieci mogły jeszcze czytać w swoich pokojach, ale przywilej przebywania wieczorem w salonie miała tylko Berta. Zwykle przedtem pomagała sprzątać ze stołu albo kłaść spać maluchy.
Kiedy w domu było już zupełnie cicho, pani Eltzner szła do gabinetu męża. Rozmawiali o dzieciach i rachunkach. Czasem pani Eltzner siadała mężowi na kolanach i żaliła mu się na swoje zdrowie i nawał obowiązków. Pan Eltzner mówił wtedy do niej “Muszko”.
Czasem w nocy przychodził do ich podwójnego łóżka mały Klaus. Rozespana pani Eltzner brała swoją poduszkę i zabierała małego do jego pokoiku, położonego tuż przy małżeńskiej sypialni. Kładła się obok synka i spała z nim do rana, rozgrzeszając się sennie, że przecież Klaus jest taki malutki.
Greta spała w swojej służbówce na końcu korytarza. Przed snem sprawdzała, czy są na miejscu jej oszczędności schowane w szufladzie z butami, które kiedyś miały stać się jej posagiem.
Zaraz po świętach, na początku stycznia 1909 roku doktor Löwe przyjechał do Schatzmannów, żeby zabrać Artura na spotkanie z doktorem Voglern. Vogel umówił się z nimi na wczesne popołudnie i przyjął w swoim gabinecie na Schweidnitzer Strasse.
Artur czuł się onieśmielony świadomością, że ten oto niepozorny człowieczek, o wyglądzie chłopca ucharakteryzowanego na mężczyznę, rozprawia się tu z ludzkim szaleństwem. Vogel był szczupły i drobny, jego gładka twarz wyglądała, jakby nie zaznała golenia. Zupełnie siwe włosy paradoksalnie jeszcze ją odmładzały, sprawiając wrażenie płowych. Przy tym Vogel miał bardzo niski, wibrujący głos – i to wydawało się niepojęte.
Gabinet był urządzony bardzo skromnie. W centrum stało ciemne biurko z przyborami do pisania i klepsydrą, a za nim znajdowała się półka z książkami. Usiedli na miękkich krzesłach wokół niedużego stolika. Stara sekretarka przyniosła filiżanki i dzbanek z kawą. Przy oknie, przez które widać było kamienice po drugiej stronie ulicy, stała niewielka kozetka. Artur nie zauważył tu niczego, co mogłoby wskazywać, że jest to gabinet lekarski – żadnych narzędzi, słuchawek, oszklonych półek z lekarstwami, nawet białego fartucha.
Vogel podał Arturowi na przywitanie małą, zimną dłoń. Był już dobrze wprowadzony w przypadek Erny Eltzner przez doktora Löwe.
Wręczył mu filiżankę z gorącą kawą.
– Chciałbym jednak od razu zapytać o pana osobisty stosunek do tej sprawy.
Artur nie zrozumiał.
– Proszę mi powiedzieć, czy pan wierzy w te rzeczy. Życie pozagrobowe, możliwość kontaktu z duszami zmarłych i tak dalej – sprecyzował Vogel, mieszając swoją kawę.
Artur zdziwił się i rzucił pytające spojrzenie na doktora Löwe.
– Pytam o to pana, przyjacielu, bo wiem, że światopogląd badacza wpływa na wyniki badania. W gruncie rzeczy udowadnia się to, w co się wierzy. Badacz porusza się w świecie, który zna – wytłumaczył Vogel.
– Jestem racjonalistą, tak to można najogólniej ująć. Zajmuję się fizjologią mózgu. Widziałem w ciągu ostatnich lat wielu chorych z uszkodzeniami mózgu i rodzaj ich zaburzeń zależał od uszkodzonego ośrodka. Szkoda, że fizjologia mózgu musi latami czekać na okazję badania. Pacjent musi najpierw umrzeć – Artur uśmiechnął się; czuł, że już nabiera swojej zwykłej śmiałości. – Nasza wiedza jest wiedzą a posteriori, ale jest za to pewna. Przypomina trochę archeologię – dopiero gdy pacjent umrze, jesteśmy pewni, co mu było. Na tym etapie rozwoju mojej specjalności można tylko stawiać hipotezy i skrupulatnie zbierać dane… Ale nie chcę, żeby pomyślał pan, że jestem ograniczony fizjologicznym punktem widzenia. Wcale nie wykluczam myśli, że na zaburzenia nerwowe i psychiczne wpływają także sprawy rodzinne czy nawet społeczne.
Vogel uniósł brwi w podziwie; a może była to kpina.
– Czytał pan to? – powiedział i wyciągnął z półki jakąś książkę.
Artur zobaczył tytuł – Studien über Hysterie Zygmunta Freuda.
– Przyznam się, że nie.
– Bardzo to panu polecam, choć wiem, że traktuje się tę książkę wciąż jako niebezpieczne nowinkarstwo. Pan wie, że jestem psychoanalitykiem. Jestem przekonany, że badając jakiś problem trzeba się oprzeć na konkretnej teorii, koncepcji świata. Dopiero kiedy nie uda się do niej dopasować faktów, trzeba stworzyć nową koncepcję. Psychoanaliza jest najszerszą koncepcją, jaką znam w psychiatrii… Nie sądzę, żeby pański fizjologizm był w stanie opisać psychiczny fenomen tej dziewczyny – Vogel zaczął się przechadzać po gabinecie. – Opis oparłby się na spekulacjach. No cóż, nie będę ukrywał mojego zdania na temat psychologii eksperymentalnej. Uważam, że podąża jakimiś bocznymi ścieżkami, mając przy tym wielkie ambicje. Wszystko przebadać wszelkimi możliwymi narzędziami. Każdą funkcję, każdy organ z osobna. Tymczasem do lekarza zgłasza się cała osoba, a nie boląca głowa czy nerwy. Czy nie mam racji, Leo?
Читать дальше