Szczurek w milczeniu ogrywał wszystkich wściekle w ping-ponga i tyle z nim było kontaktu, każdy się bał, że wystarczy słowo, żeby od niego oberwać, wszyscy przeczuwali, że Szczurek tylko czeka, żeby się na kimś wyżyć, a ja wiedziałem, że muszę się spieszyć, jeśli chcę się załapać z nim na spad. Zagadałem do niego w kiblu, jedynym miejscu, do którego pielęgniary miały ograniczony dostęp.
– Chcę stąd zwiać. Pomożesz mi?
– Spierdalaj na drzewo – odpowiedział, otrzepując siusiaka z kropelek moczu nad pisuarem.
– No to cię sypnę pielęgniarom. Wiem, że chcesz zwiać. Albo uciekamy razem, albo cię sypnę i masz jak w banku, że cię wpakują do izolatki.
Nie mógł mnie pobić, bo nie umiał bić bez zostawiania śladów, zostawiłby mi limo i pielęgniary miałyby na niego oko, akurat teraz nie mógł mnie pobić, akurat teraz nie mógł się dać nikomu we znaki, bo chciał uciec, czułem to, tylko dlatego zdobyłem się na tak desperacki szantaż.
– Gnoju ty – zamachnął się, ale zatrzymał pięść przed moją twarzą. – Ty gnoju ty – to musiała być nienawiść, byłem wprost zauroczony jego spojrzeniem, to była czysta nienawiść bezradnego, nie było w jego spojrzeniu tej mieszaniny czułości i obrzydzenia, jaką widziałem w oczach starego K., Szczurek patrzył na mnie z nienawiścią sprawiedliwą, prostoduszną, bo znienacka wyrosła przed nim przeszkoda, której nie mógł się pozbyć.
– Mam pieniądze – powiedziałem. – To może się przydać, nie?
Opuścił pięść, może mi uwierzył, a może pomyślał, że obije mi mordę, jak tylko uda się nam uciec na bezpieczną odległość, co się odwlecze, to nie ucieczce, jak mawiał stary K., i na to byłem gotów. Kazał mi zwinąć nazajutrz jak najwięcej kromek ze śniadania, schować po kieszeniach i być przygotowanym. Po śniadaniu mieliśmy podchody za miasteczkiem.
Strzał w dziesiątkę. Szczurek zawsze wszystko wiedział wcześniej. Zerwaliśmy się przez las w stronę dworca, kazał mi kupić bilety na najbliższy pociąg dokądkolwiek, bałem się, że mi ucieknie, ale stał przy kasie spokojny, to ja się denerwowałem.
Szedłem za nim krok w krok, o nic nie pytając, jedyne, czego się bałem, to że mnie zostawi,
Szczurek wiedział, co robić, czułem się z nim bezpieczny. Pociąg był pełny, wszędzie siedzieli ludzie, ale on powiedział, że zaraz znajdzie dla nas miejsce. Wybrał przedział, który zajmowała dwójka dziewcząt z babskiem grubym na trzy siedzenia. Wcisnęliśmy się obok nich i wtedy Szczurek zaczął na cały głos puszczać śmierdzące bengale. Oburzone babsko najpierw cmokało, potem zwróciło uwagę, ale Szczurek wyjaśnił, że ma chorą trzustkę i lekarz zabronił mu trzymać gazy. Babsko skinęło głową ze zrozumieniem, ale na najbliższej stacji zgarnęło swoje dziewczynki; niby to wysiadając, przeniosły się do innego wagonu. Byliśmy sami.
Szczurek zaczął mówić:
– Zapnij kurtkę albo zdejmij ten czerwony sweterek i schowaj, bo ci go wypierdolę przez okno. Mówiłem ci, żebyś się w tym nie pokazywał na spadzie.
Posłusznie wykonałem polecenie. Szczurek mi rozkazywał jako dowódca, którego sobie sam wybrałem, nie był samozwańcem, po raz pierwszy w życiu czerpałem pewną przyjemność z posłuszeństwa.
Wyjął kanapki, jadł i mówił z pełną buzią:
– Będą nas szukać przez policję, jako zaginionych, czy ty wiesz, w coś się wpakował?
Patrzył na mnie z grymasem, jakbym mu psuł apetyt. – Nie wiem, dokąd chcesz jechać, ale coś mi się zdaje, że w domu ci spuszczą wciry, święta nie święta, na pewno oberwiesz, co? Ja się zmywam na następnej stacji, jadę dalej na stopa, bo kobuchy niedługo dostaną o nas znać. Pożycz jeszcze trochę szmalu.
Pokręciłem głową. – Nie. Jadę z tobą.
– Dokąd ty ze mną chcesz pojechać, ma minsynku? Odwal się wreszcie ode mnie, jedź na święta do rodzinki, rozpłacz się przed mamusią, jak ci było źle w sanatorium, na pewno dostaniesz zajebiste prezenty.
– Nie. Jadę z tobą.
Machnął ręką zniecierpliwiony.
– Jebnąłbym ci, ale mi cię szkoda. Nie możesz ze mną jechać, bo ja jadę do starego na święta. Ty masz swój dom, ja mam swój, rozumiesz?
– Nawet nie wiesz, gdzie on mieszka.
– Stul pysk. Wiem, bo mi powiedział…
I ty nie myśl sobie, że on jest alkoholikiem.
On się tylko trzęsie… z zimna. Mój stary jest poszukiwaczem skarbów. Kiedyś spędził trzydzieści dni w starej sztolni, bo mu wysiadła latarka. Pił tylko wodę z kałuż, nic nie jadł. Znaleźli go po trzydziestu dniach, wiesz, co to jest?
Mówił, że najgorszy nie był głód, tylko zimno. Jak go odratowali, cały się trząsł. Tak mu już zostało. Jak człowiek naprawdę tak bardzo, bardzo zmarznie, to już się nigdy trząść nie przestaje.
Ta naiwna historyjka dowodziła tylko, że Szczurek nie miał wprawy w roli dumnego syna, nie miał się kiedy nauczyć ściemniania o ojcu, nie znał granicy, za którą niewiarygodna, acz prawdopodobna opowieść staje się wierutną bzdurą, na samą myśl o tym, że mógłby tak pieprzyć przed chłopakami z oddziału, zrobiło mi się go żal; zrozumiałem, że Szczurek oddałby życie za najmarniejszy ludzki wywłok, gdyby się upewnił, że to jego rodzic, zrozumiałem, że właśnie z tym wywłokiem chce spędzić czas, że jedzie do swojego ojca menela, żeby z nim być na dobre i złe, żeby dać się opluwać, bić, poniewierać tylko po to, by mieć do kogo powiedzieć „tato”; zrozumiałem, że Szczurek oddałby wszystkie swoje skarby (czyli parę chińskich paletek-gąbek, którymi każdego ogrywał), żeby mieć do kogo powiedzieć choćby „Tato, nie bij!”. I tu już nam nie było po drodze.
Dałem mu część moich pieniędzy za obietnicę, że wyśle mi kartkę świąteczną ze swojego prawdziwego domu. Sam dojechałem do docelowej stacji, po czym zadzwoniłem z budki do rodziców. Wiele zależało od tego, kto odbierze, ale miałem poczucie dobrego uczynku, miałem poczucie bombki, którą w dawnych czasach mógłbym sobie dorysować na choince, i wierzyłem, że Szczurek dotrze do domu, a mój telefon odbierze mama. Odebrała.
Pierwszy gniew starego K. przyjęła na siebie. Zadzwoniłem ze stacji wystarczająco odległej, żeby jadąc po mnie, zdążyła go po drodze przekonać do mojej niewinności.
– Synek uciekł, bo go poniewierali, głodzili, bo wrażliwy jest, nie mógł wytrzymać tego, poza tym święta idą, i tak byśmy go do domu wzięli, trudno, nie można dziecka winić…
Stary K. wiedział swoje:
– Uciekł, bo jest zdechlakiem, ofermą, maminsynkiem. Uciekł, bo jest zakałą, ciamajdą, niezgułą. Uciekł, żeby jeszcze raz przynieść wstyd mnie i mojej rodzinie, ale to jest oczywiście twoja zasługa, więc sobie go wychowuj sama, ja nie będę się wtrącał.
A potem nawet się nie pokłócili. Nie oberwałem. Stary K. powarczał pod nosem i pogadał swoje, ale w gruncie rzeczy wyglądało to tak, jakby stęsknił się za mną.
Wracałem na tylnym siedzeniu i nie wierzyłem własnym uszom, stary K. zaczął opowiadać dowcipy, matka z niedowierzaniem patrzyła to na niego, to na mnie i nerwowo śmiała się z kawałów, a ja pomyślałem, że tę podróż nocną, te światełka na pulpicie, te zanikające pod mostami piosenki z listy Niedźwiedzkiego, te nazwy miejscowości, do których stary K. wymyślał sprośne rymy, aż mama go musiała szturchać, ten swojski smród zakładów koksochemicznych za oknami, kiedy zbliżaliśmy się do rodzinnego miasta, to wszystko zapamiętam w szczegółach na całe życie.
Wyglądało na to, że byliśmy sobie potrzebni. Zawiniłem i nie spotkała mnie kara ani żaden wyrok w zawieszeniu; po raz pierwszy w życiu byłem tak zdezorientowany siłą przebaczenia.
Читать дальше