Wojciech Kuczok - Gnój

Здесь есть возможность читать онлайн «Wojciech Kuczok - Gnój» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Gnój: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Gnój»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Gnój jest historią rodzinnego piekła, opowiadaną przez dziecko, które ma już to wszystko za sobą, potrafi zdobyć się na dystans, ale z jakichś przyczyn dzieckiem być nie przestaje.
Narrator opisuje rodzinny rytuał przemocy; metodyczne, przypominające tresurę bicie. Analizuje źródło rodzinnych tragedii; sytuację, w której metodyka nahaja spotyka się z konsekwentnym buntem.
Jest Gnój zarazem widzianą oczami dziecka barwną panoramą współczesnego Śląska, próbą zatrzymania jego niepowtarzalnego kolorytu, ukazania, na przykładzie tradycyjnej śląskiej rodziny, konfrontacji Śląska robotniczego, chacharskiego z tym inteligenckim, arystokratycznym

Gnój — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Gnój», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Czekałem, patrzyłem, zapytałem starego K., czy to już wszystko, powiedział:

– Trudno, coś tu jakoś widocznie źle rzuciłeś, musiała w śniegu zgasnąć, czekaj, synek, z drugą zrobimy inaczej.

Sam odpalił, sam rzucił i sam czekał na wybuch, potem chociaż na małe puknięcie, choćby z wdzięczności za podróż z poligonu, podróż z poligonu (tak w uchu, tak w duchu), ale ponownie wszystko odbyło się w milczeniu. Zapytałem starego K.:

– Tata, dlaczego mi przywiozłeś petardy niewybuchające?

Ale on powiedział tylko, żebyśmy wracali do domu, a potem, kiedy mama spytała, jak było, znów poszedł do swoich, piętro niżej, wzruszać się w samotności tym fatum niewypałów, które nad jego życiem miało zaciążyć już na zawsze.

Uwielbiałem chorować. Nie z tych oczywistych przyczyn, dla których chorowanie było przyjemnością leniwych uczniów, nawet nie tylko dla wspaniałego przywileju przenosin do łóżka matki, które stało w pokoju bardziej oświetlonym, okna mającym od południa – ale dla ciszy.

Dla wymuszonego moją chorobą rozejmu między matką a starym K., kiedy na czas mojej anginy czy grypy ściszali głosy, mówili do siebie wzajem szeptem albo po prostu wynosili swoje kłótnie poza zasięg mojego słuchu; dla ciszy i świetlistości chorować uwielbiałem. Królewskie bywało to chorowanie: nie dość, że kołdry dzień cały nieścielonej odświętność, kołdry, w której mogłem tkwić niezależnie od pory dnia i wizyt gości, to jeszcze starego K. nieobecność lub też obecność nie tak dotkliwa jak zwykle… Kiedy byłem chory, matka odganiała ode mnie starego K. jak suka od szczeniąt, pilnowała, bym czasem nie dostał gorączki od jego uwag; stary K. był w takich wypadkach relegowany do swojej rodzinki z dołu, bo matka mawiała:

– Dziecko musi mieć czym oddychać, chłopie, mówiłam ci dawno już, my go w zawilgłej klitce trzymamy, jak tylko wyzdrowieje, przygotujemy mu ten jasny pokój.

Co oczywiście nigdy nie nastąpiło, bo kiedy wracałem do zdrowia, kończyły się moje przywileje, ale, jako żywo, uwielbiałem chorować. Choroba to był chłód stetoskopu na moim rozpalonym ciałku, to były herbaty z miodem i cytryną, to było skrobanie matczynego długopisu o papeterię, kiedy czuwała w fotelu obok. Chyba że zachorowałem pod nieobecność matki, bo jej się zdarzały nieobecności, wyjazdy rodzinne lub też sprawy kobiece, jak mi tłumaczono jej pobyty w sanatoriach, owóż, kiedy sprawy kobiece lub rodzinne oddaliły ode mnie matkę na odległość telekomunikacyjną, a mnie w ten czas akurat zdarzyło się zapaść na zdrowiu, do terapii zabierał się stary K. wespół ze swoim rodzeństwem.

– Za głupotę się w życiu płaci, za szalików-czapek nienoszenie, w przeciągu przebywanie, ojca-ciotki-wujka niesłuchanie – powiadał stary K., spoglądając spode łba na skalę termometru dopiero co mi spod pachy wyjętego, wykrzywiając go na wszystkie strony, jakby liczył na to, że rtęć się od tych przechyłów cofnie, że z trzydziestu ośmiu kresek zrobi się na powrót trzydzieści sześć i sześć. Potem podawał mi go raz jeszcze, mówiąc:

– Na pewno nie mierzyłeś dziesięciu minut, dziesięć pełnych minut trzeba mierzyć bez wiercenia się, bo od tego się pomiar zniekształca, musisz jeszcze domierzyć, ale widzę, synek, że znów twoje zdechlactwo daje znać o sobie i za miast do szkoły do kościoła na religię, ty będziesz leżał w łóżku. Ale, synek, matki nie ma, a ja się nie cackam nie ciumkam się nie bawię w nianię, u mnie są stare i sprawdzone sposoby leczenia domowego, synek, chcesz leżeć, to będziesz leżał, ale pięć dni plackiem bez wstawania, chyba że do ustępu…

Potem, kiedy już domiar złego się zakończył i na termometrze nijak trzydzieści osiem kresek nie chciało odpuścić, stary K. kazał mi otworzyć usta i gardło pokazać do światła, a kiedy już spojrzał, nie trzeba mu było zwoływać nawet rodzinnego konsylium, od razu wiedział:

– No oczywiście zawalone gardło, angina oczywiście tysięczna zdechlacka, niedoleczona z ostatniego razu, bo zamiast lekarstewek pierdółek trzeba stare domowe sposoby stosować, teraz akurat mamy nie ma, więc możemy się nimi posłużyć, wyleczymy cię tak, jak mnie leczyły dziady moje, znaczy się, mój ojciec, a twój dziadek, i dziadka jego ojciec, i tak dalej. Proszę bardzo do łazienki, dostaniesz wodę z solą, gardło płukać masz na głos, tak żebym z pokoju słyszał, dopóki nie powiem, że wystarczy.

I udawałem się do łazienki, i tłumiłem odruch wymiotny, płucząc gardło ciepłą słoną breją, i płukałem długo, dłużej, niż trzeba, dłużej, niż sobie tego życzył stary K., bo wiedziałem, na jaką terapię teraz przyjdzie kolej, wiedziałem, co mnie czeka po powrocie do łóżka, i chciałem ów moment odwlec jak najdłużej. Bo jeszcze płucząc, przez uchylone drzwi łazienki widziałem starego K. przenoszącego z pokoju gościnnego na stolik przy moim łóżku gramofon i słyszałem, jak postukuje, instalując go, i jak, przebierając w płytach, nuci sobie pod nosem uwerturkę, słyszałem, jak uruchamia sprzęt i pomrukuje z zadowoleniem na pierwsze dźwięki sączące się, skwierczące, wysmażane przez starą igłę, i już słyszałem, jak woła do mnie do łazienki:

– No, dość już tego płukania, wracaj do łóżka!

Odczekiwałem do następnego razu („Ogłuchłeś tam?”) albo czasem, kiedy wie- działem, że sączy się Haydn, do trzeciego razu („No do kogo ja, do cholery, mówię, do wyra, pedziaem, marsz!”) i wracałem, sunąc kapciami po parkiecie wolno, bez odrywania stóp, jak w muzeum, żeby mnie ominęło jeszcze kilka taktów, żebym się spóźnił na koncert, ile tylko się da, bo wiedziałem, że i tak mnie na niego wpuszczą, bo wiedziałem, że na tym koncercie obecność jest obowiązkowa, bo słyszałem od starego K., wchodząc do pokoju:

– Nic tak nie pomaga w chorobie jak Haydn a potem:

– Mój tata, a twój dziadek zawsze ód tego zdrowiał. Taaaa pam, pam pam pam. I ja od tego zdrowiałem, choć po prawdzie musisz wiedzieć, synek, że ja nie chorowałem nigdy, ja zawsze byłem chłop, to znaczy, morowy chłop. Ja wiem, po kim masz to zdechlactwo, po matce oczywiście, sanatoryczce nałogowej hipochondrycznej, psiakrew. Nie chorowałem, ale byłem jeszcze zdrowszy od Haydna, to znaczy, dzięki Haydnowi…

Mówił, poprawiając mi kołdrę, aż po podbródek owijając mnie nią szczelnie.

– W tym domu zawsze się słuchało porządnej muzyki, nie żadnych wyjców. W tym domu się leczono muzyką. Bach, Mozart, Haydn, Beethoven, Strauss, oczywiście Johann, ten od walców. Czy ty tego nie słyszysz? Przecież już samo brzmienie tych nazwisk uzdrawia…

Mówił, kładąc na mojej grubej kołdrze dodatkowy koc, przyklepując go, wyrównując.

– Powtórz sobie, synek, te nazwiska. One brzmią, one dudnią jak stulecia muzyki, jak przestrzenie tysiąca filharmonii, w których się grało tę muzykę… Muzykę bez skazy… Muzykę nieskazitelną… Powtórz, synek, mama cię tego nie nauczy: Hay-dnnnn! Beeee-thoveennnn!

I rzeczywiście stary K. dudnił, przyciszał nawet na chwilę muzykę, żeby podkreślić efekt swojego męskiego głosu; stary K. dudnił, ale mnie to nie uzdrawiało, z mojego schorowanego gardła dobywał się żałosny skrzek, przechodzący natychmiast w kaszel.

– Hayyy…ych ych ych…

Stary K. spoglądał na mnie z pogardą, machał ręką i tryumfalnie pogłośniał muzykę, wychodził, zostawiając drzwi otwarte i pokazując palcem na wargach, żebym słuchał tego w ciszy i skupieniu, kiwając drugim palcem, żebym się czasem nie wiercił. Na odchodnym jeszcze wypowiadał z celebrą pożegnalne słowa, gdybym nie zdawał sobie sprawy, z czym mam do czynienia:

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Gnój»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Gnój» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Gnój»

Обсуждение, отзывы о книге «Gnój» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x