– A co, ty z domu dziecka jesteś?
– Nie – odparłem zdziwiony.
– Ojca, matkę, dom masz?
– Mam.
– No to będziesz myślał o ucieczce. Masz za kim tęsknić.
Szczurek był jedynym pensjonariuszem sanatorium, który zdołał się w nim zadomowić, który celowo nie zdrowiał, całą siłę swej wcześnie dojrzałej woli poświęcając na powstrzymywanie w sobie zdrowia, po to, by jak najdłużej przebywać w lecznicy, bo Szczurek pochodził z sierocińca. I nie miał za kim tęsknić. Jak długo miał status kuracjusza, tak długo był na równych prawach z innymi dziećmi, wszyscyśmy bowiem w sanatorium byli okresowo bezdomni, wszyscyśmy byli tymczasowo osieroceni; Szczurek więc był najszczęśliwszym dzieckiem w całym tym kombinacie lecznictwa, dopóki dzieciaki z kolejnego turnusu nie wydobyły skądś wieści o jego pochodzeniu, zwykle wtedy cały jego autorytet ulegał poważnemu nadwerężeniu, bo co to za autorytet z bidula. Nim jednak wyszło szydło z worka, także i dla nas Szczurek był gigantem, bo zgodnie z jego wróżbami nie było gieroja, który by wytrzymał dłużej niż tydzień bez pierwszego płaczu za rodzicami, a Szczurek nie płakał nigdy; nie było wśród nas nikogo, kto by po kilku dniach nie błagał pielęgniar o udostępnienie telefonu, żeby do mamy-taty zadzwonić, a Szczurek nie dzwonił nigdy.
Nie zadomowiłem się w sanatorium; chciałem uciekać do domu, do matki i do starego K.; tak, tęskniłem do starego K., nawet do jego przysłów, nawet do jego metod terapeutycznych; chciałem uciekać tam, gdzie byłem swój, bo w sanatorium mimo jednolitej barwy naszych sweterków już pierwszego dnia i pierwszej nocy okazało się, że jestem bardzo bardzo nie swój, nie ich, i że z całą pewnością przez najbliższe miesiące będę się musiał mieć na baczności. Oto gdyśmy rozpakowywali swoje skromności z plecaczków, zeszyty, piórniki, amulety, resoraki i kto co tam jeszcze przemycił, na każdej z szafek poza moją w końcu lądował też podręczny aparacik oddechowy, rzecz zupełnie naturalna i niezbędna dla astmatyka, wszyscy bowiem moi towarzysze niewoli znaleźli się na oddziale celem leczenia się z napadowych duszności, żaden z nich nie był zdechlakiem natury ogólnej, jak mawiał stary K., oni mieli swoją konkretną przykrość, którą przyjechali tu zwalczyć, oni mieli swoje świsty, charkoty, bezdechy, ja zaś miałem miarowy i regularny oddech, im zmora zasiadała nocą na piersiach i wysysała z ust powietrze, ja nawet się bezsennością nie skalałem. Dla nich moje zdrowie było nietaktem, traktowali mnie więc marchewami ręcznikowymi przy kocówach, żeby wyrównać stan nocnych upokorzeń w sali, skoro mnie nie łapały duchoty, skoro nie budziłem się, by bezradnie łapać tchnienie, trzeba mi było spuszczać manto, profilaktycznie, od czasu do czasu, nie powiem, że codziennie, dokładnie wtedy, kiedy już sobie myślałem, że jako tako z moim nietaktownym zdrowiem się pogodzili, że już się ze mną z rzadka wdają w rozmowy, a nawet dopuszczają do stołu pingpongowego w świetlicy, właśnie wtedy obrywałem znowu, właśnie wtedy dystans między nami był boleśnie przywracany. Wtedy też przyłapałem się na myśli strasznej: że w całym moim tęsknieniu za domem znalazło się miejsce i dla pejcza starego K., bo kiedy on mnie bił, miałem przeciw sobie tylko jego jednego, a teraz biło mnie całe stado, miałem przeciw sobie ich wszystkich, obcych mi szczeniaków wzajem się napędzających, bo zawsze zdrowi są winni nieszczęściom chorych, bo zawsze to bogaci są sprawcami nędzy biednych, i pojąłem, że ich nienawiści nie przezwyciężę, że jest ona odwieczna i nieuleczalna – i właśnie wtedy odkryłem też sedno straszliwości mojej tęsknoty, bo zrozumiałem, że nie padłem ofiarą pomyłki, że stary K. dobrze wiedział, dokąd mnie wysyła, dlatego tak zacierał ręce z zadowolenia, w tym właśnie tkwiła tajemnica odzdechlaczania, które stary K. powierzył innym, to nie pielęgniary miały mnie odzdechlaczać, nie zabiegi, bicze wodne, spacery, lekarstwa, to stadko astmatyków miało mnie nauczyć samoobrony, miało we mnie wzbudzić nienawiść konstruktywną, miało we mnie wpoić prawa dżungli; widać stary K. uznał, że upokorzenie traci swą moc, kiedy się do niego przywyknie, kiedy nabierze regularności, zafundował mi więc nowy rodzaj przemocy, wyręczył się przemyślnie, postanowił odwrócić moją uwagę od siebie, skierować mój strach i niechęć gdzie indziej.
Owóż, kiedy odkryłem i w tej mojej męce starego K., kiedy ze zgrozą pojąłem, że ten, do którego tęsknię, tak naprawdę jest tutaj ze mną, staje nad łóżkiem w nocy, zarzuca mi na głowę prześcieradło i wali skręconymi namoczonymi ręcznikami, jest w tym zdyszanym wieloręcznym tłumku, który mnie ze snu wyrywa z korzeniami, jest w każdej prędze, którą pieczętują mój ból moi rówieśnicy, kiedy o tym pomyślałem, postanowiłem uciec.
Tym chętniej, że nie miałem być sam: najszczęśliwsze dziecko w całym sanatorium właśnie gotowało się do ucieczki. Szczurek za nic miał to, że wydało się jego sieroctwo, na to był przygotowany, wiedział, że wtedy musi się wycofać, że w cieniu musi odczekać, aż jego pozycja w grupie się odbuduje, bo dzieciaki w końcu za namową pielęgniar i ten fakt ostatecznie przyjmowały za dowód na Szczurkową wielkość, niezniszczalność (nie dość, że osiem miesięcy, to jeszcze z domu dziecka, i nie płacze, nie żali się, uczy dobrze, a i wpierdol spuszcza bez pardonu, jak mu kto podpadnie, no i wie wszystko o budynku, wie nawet, jak się dostać na oddział dziewcząt w nocy, a to już była wiedza iście tajemna, bo wynikające z niej pożytki były zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych, dla doroślaków, dla takich gigantów jak Szczurek). Dramat polegał na tym, że któregoś dnia Szczurka odwiedził gość.
Odwiedziny w sanatorium same w sobie były wydarzeniem bez precedensu, regulamin wykluczał tę możliwość, bo dzieciaki ulegałyby dekoncentracji i rozklejeniu, myślałyby tylko o powrocie do domu, nie o powrocie do zdrowia. Wyłącznie w okresach świątecznych zezwalano na odwiedziny, a nawet z rzadka na przepustki, jeśli rodzice chcieli koniecznie zabrać dzieciaka do domu, ewentualnie jeszcze w sytuacjach zupełnie wyjątkowych, jak na przykład urodziny kuracjusza. Ale gość przybył do Szczurka w dzień zupełnie powszedni, tak że zwolniono go nawet z lekcji, by mógł się udać na spotkanie. Kilku astmatyków było tego dnia na oddziale (zawsze ktoś zostawał, zwłaszcza przed klasówkami, oni mieli i tę nade mną przewagę, że wystarczyło im się powołać na duszności, by mogli nie iść do szkoły, a że duchoty wzmagał stres, pielęgniarom wydawało się całkiem naturalne, że dzieci przed sprawdzianami podupadają na zdrowiu), przekradli się jakoś w okolice pokoju widzeń i wszystko rozniosło się lotem błyskawicy. Szczurka odwiedził ojciec. Dzieciaki mówiły, że wyglądał, jakby miał sto lat, i trząsł się cały, a najbardziej ręce. Mówiły, że Szczurek nigdy go nie widział i nie chciał mu wierzyć, ale ten roztelepany staruch pokazał mu dowód, w którym miał go wpisanego jako syna. Mówiły, że ten facet chciał Szczurka wziąć do siebie na święta, ale pielęgniary nie pozwoliły, bo to jest alkoholik i podobno już dawno bez praw rodzicielskich.
Dzieciaki mówiły, że Szczurek w końcu zaczął beczeć i wrzeszczeć na swojego starego, cały czas to samo, w kółko: „Po coś przyjechał?! No po coś przyjechał?!” Mówiły, że potem uciekł na oddział, a ten stary tam został i jeszcze bardziej się trząsł, i nie umiał wstać, a kiedy pielęgniary mu przyszły pomóc, powiedział, że sobie poradzi, wyjął z kieszeni piersiówkę i zrobił tęgi łyk, wtedy pielęgniary na niego z ryjami: „No pić to pan tu na pewno nie będzie, proszę opuścić teren sanatorium”, a on chwilkę odczekał, wstał już zupełnie o własnych siłach i tak na nie bluzgnął, że każdy z dzieciaków miał inną wersję przekleństw, zaczynały się kłócić i na tym ich relacja się kończyła. Wszyscy po powrocie ze szkoły patrzyliśmy przez szybę (bośmy nie mieli ścian między salami, tylko szyby), jak Szczurek leży i płacze w poduszkę. Nikt nie odważył się do niego odezwać przez najbliższe dni, bo nie bardzo było wiadomo, jak zacząć,
Читать дальше