Śledztwo jednak nie zostało wznowione w poniedziałek ani nigdy później. Bo kiedy tylko Elka odzyskała przytomność, wypytywano ją, lecz niczego nie pamiętała, ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka. Tłumaczono to szokiem i czekano na polepszenie. Po trzech tygodniach wiedziała już, gdzie mieszka, ale twierdziła, że jest chłopakiem i że nazywa się Weiser. Nie umiała nazwać niektórych przedmiotów i mówiła do pielęgniarki – podaj mi zegar, a chodziło jej o talerz z zupą. Wszystko się jej pomieszało. Dopiero na początku października złapała równowagę, ale o tamtym nadal ani słowa, milczała jak grób. Twierdziła na przykład, że po raz ostatni bawiła się z Weiserem w połowie sierpnia i niewiele z tego pamięta. W tym czasie nie żył już pan Weiser i poza prokuratorem, który przesłuchał nas jeszcze raz na dużej przerwie, nikt nie dopytywał się o Dawida. Prokuratorowi powiedzieliśmy, że oczywiście żadnego pogrzebu sukienki nie było. W dolince po wybuchu oni odeszli na górę i to był ostatni raz, jak ich widzieliśmy. I w końcu dochodzenie umorzono.
Ostateczna wersja była taka: Elkę po wybuchu fala powietrza odrzuciła w gęste paprocie, a my, ze strachu, daliśmy drapaka. Nie mogliśmy widzieć Weisera, bo go rozerwało, ani Elki, bo leżała bez przytomności w zaroślach. Strach i wyobraźnia dopisały resztę – mogło nam się wydać, że idą pod górę. Ale to była tylko fantazja, fantazja niegrzecznych chłopców, co bawili się niewypałami i później ze strachu dorobili taką historię. Elka odzyskała po jakimś czasie przytomność, przynajmniej częściowo i usiłowała dotrzeć o własnych siłach do domu, ale zbłądziła aż nad Strzyże i tam upadła w szuwary krążąc wokół stawu albo spadła z nasypu do stawu i prąd wyniósł ją na brzeg, zanim zdążyła się utopić. Wszystkie kłamstwa puszczono nam w niepamięć, bo ostatecznie, jak stwierdzono, Weiser był prowodyrem niebezpiecznych zabaw i na nim spoczywała wina główna. Tylko M-ski na lekcjach przyrody patrzył na nas podejrzliwie aż do samego końca szkoły, ale to może dlatego, że coś niecoś wiedzieliśmy o jego ukrytych pasjach. Wszystko? Wszystko, gdyby nie tamten dzień nad Strzyżą, kiedy dobiegamy właśnie do potoku, Elka odwraca głowę w naszym kierunku i woła: – Hej, czy musicie płoszyć nam ryby?
Żartowała. W Strzyży nie było ryb, a oni nie mieli wędki ani podbieraka.
– Co tu robicie? – dyszał Szymek. – Szukają was.
– Szukają – zdziwiła się – kto nas szuka?
– No – nie był pewien – właściwie to twój dziadek – teraz mówił do Weisera – niepokoił się bardzo. – Mówiłem mu, że jadę z nią do Pszczółek.
– Nie kłam – Szymek po raz pierwszy podniósł na niego głos – nie kłam, słyszeliśmy twojego dziadka, jak wypytywał się wszystkich o ciebie i nie wiedział o niczym. A w ogóle to nie byliście w Pszczółkach – w jego tonie dało się wyczuć nutę podziwu i palącej ciekawości.
– Nie wasza sprawa – odpowiedziała Elka – przyszliście nas badać?
– No dobra – pojednawczo odezwał się Piotr – jak nie, to nie, ale co tutaj robicie? Przecież tu nie ma nawet uklejek!
Elka spojrzała na Weisera, który stał teraz w potoku do połowy łydek i przypatrywał się wodzie spadającej z cementowego progu.
– Nic nie robimy – odpowiedział za nią i po chwili wahania dodał – właściwie nic nie robimy, tylko przygotowania.
Badał naszą ciekawość, wiedzieliśmy, że nie należy w takim momencie pytać, bo zaraz powie resztę.
– Przygotowania do specjalnego wybuchu – wyjaśnił. – Ale najpierw trzeba wszystko obliczyć i porachować.
Spojrzałem w górę rzeczki, skąd wśród leszczyn i olch spływała tutaj niewielkimi meandrami i zaraz, w tej samej chwili zrozumiałem, o co mu chodzi. To był rzeczywiście niezwykły pomysł – gdyby w tunelu pod nasypem podłożyć ładunek, wówczas eksplozja musiałaby zasypać jego wąski przekrój zwałami ziemi z kolejowego nasypu i w miejscu przepustu zrobiłaby się wysoka na siedem-osiem metrów tama, a tu gdzie teraz staliśmy w wodzie i wyżej w górę strumienia byłoby normalne jezioro, aż do pierwszych drzew.
– Genialne! – wyszeptał Szymek. – Cudowne. – Jemu też spodobał się pomysł zagrodzenia strumieniowi biegu. – Tu będzie można pływać – pokazał ręką na łąkę od strony rębiechowskiej szosy – wszystko zaleje woda!
– Tak – potwierdził Weiser – wszystko zaleje woda, ale trzeba obliczyć masę ziemi i siłę eksplozji.
Tylko Piotrowi nie podobał się pomysł Weisera. Mówił, że po tamtej stronie wału jest przecież staw i można od biedy spróbować kąpieli. Ale nie daliśmy mu dojść do słowa, a zresztą staw był paskudnie zarośnięty i zamulony i aż obrzydzenie brało na samą myśl o wejściu do czegoś takiego.
– Trzeba wejść do tunelu – powiedział Weiser – i zmierzyć dokładnie jego długość. Kto na ochotnika?
Skoczyłem pierwszy.
– Dobrze – mówił teraz do mnie – tylko licz dokładnie kroki i uważaj na dno.
Tunel nie był wysoki, jego betonowy wlot sięgał mi do wysokości oczu w najwyższym miejscu symetrycznie sklepionego półkola. Przykucnąłem patrząc w ciemną dziurę. Oho – krzyk wrócił echem – zupełnie jak w piwnicy icy icy icy… Ruszyłem przed siebie lekko przygarbiony, rękami podpierając się wilgotnych i oślizłych ścian – jedenaście, dwanaście, trzynaście. Szedłem ostrożnie stawiając stopy, pod którymi wyczuwałem zgniłe rośliny, naniesiony latami muł i kawałki cegieł – dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy. Czułem, jak obejmuje mnie wilgoć pachnąca stęchlizną, bagnem i zbutwiałym drewnem, czułem w nozdrzach jej dojmujący zapach, chłodny i przenikający – trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, trzydzieści trzy. Zapach trochę podobny do tego, jaki wyczuwało się w krypcie na brętowskim cmentarzu i w piwnicy nieczynnej cegielni, ale nie przerażał mnie wcale, tak samo jak metry sześcienne ziemi nad moją głową nie budziły we mnie lęku, bo na końcu tunelu i obejmującej mnie ciemności – czterdzieści dwa, czterdzieści trzy, czterdzieści cztery – na końcu ciemnego rękawa widziałem jasny, coraz większy punkt wylotu i coraz więcej światła miałem przed sobą, aż skończył się chłód – pięćdziesiąt dziewięć, sześćdziesiąt, sześćdziesiąt jeden – i stałem teraz oblany gorącymi promieniami oślepiającej jasności, mrużyłem oczy i prostowałem kark,, bo byłem już po drugiej stronie.
– Cztery minuty – usłyszałem głos Piotra – okrągłe cztery minuty, nie da się szybciej? – Stał obok wylotu tunelu, prosto pod słońce i nie mogłem od razu spojrzeć w jego twarz.
– No jasne – odpowiedziałem – że można szybciej, ale nie chciałem się pomylić!
Weszliśmy po stromym zboczu nasypu do góry i wtedy "Piotr pokazał ręką na szpital czubków widoczny stąd w oddali za kopułami drzew…
– Myślisz, że on tam jest? – zapytał.
– Tak – odpowiedziałem – na pewno tam jest, bo wtedy go nie zabili.
Pamiętam, że kiedy mieliśmy schodzić w dół, po tamtej stronie nasypu, który wyglądał jak opuszczona droga, zahaczyłem nogą o coś wystającego z ziemi. Był to obrośnięty trawą, kolejowy podkład. Na dole wszyscy moczyli nogi w wodzie i tylko Weiser stał na brzegu. W dłoni trzymał patyk i zobaczyłem, jak rysuje na ziemi, tam gdzie trawa była rzadsza.
– Co to jest – spytałem, ale Elka szybko powiedziała, żeby mu nie przeszkadzać.
Weiser znad kwadratu, podzielonego na równe kratki, do których coś wpisywał, mazał i znowu wpisywał, zapytał, ile było kroków.
– Sześćdziesiąt jeden – podałem, a wtedy on raz jeszcze coś dopisał i zmazał, jakby to była tabliczka mnożenia albo liczydło.
Читать дальше