I wtedy zobaczyliśmy Żółtoskrzydłego w zupełnie nowej postaci. Nie uciekał już, stanął pośrodku opasającego koliska, głowę pochylił lekko do przodu niczym zapaśnik i czekał na tamtych nieruchomo. Zatrzymali się, niepewni, co robić dalej.
– Niech ktoś leci do telefonu na plebanię – krzyknął kościelny – trzeba zadzwonić po milicję albo do szpitala!
Grubas, ten sam, który zaczepił mnie i Weisera, gdy nieśliśmy zaskrońce, odłożył motykę i ruszył w stronę cmentarza. W tej samej chwili dwaj odważniejsi działkowcy zbliżyli się do Żółtosikrzydłego.
– Spokojnie – przemawiał pierwszy – nic ci nie będzie.
– Tak, tak – potwierdził drugi – nic ci nie będzie, jak dasz się zaprowadzić!
Ale Żółtoskrzydły miał na ten temat odmienne zdanie. Rzucił się na nich błyskawicznym skokiem, jednemu z nich wytrącił kij, a drugiego powalił ciosem łokcia w brzuch. Obaj wycofali się spiesznie, a Żółtoskrzydły stał teraz jak samuraj pośród otaczających go wrogów i z uniesionym kijem trzymanym oburącz wyglądał wzniosie i wspaniale.
– To niebezpieczny wariat – powiedział któryś z mężczyzn – poczekajmy, aż przyjedzie milicja.
– Mało nas – oburzył się ktoś inny – na jednego czubka?
Wówczas ujrzeliśmy najpiękniejszą część widowiska, bo wszystko to było przecież jak widowisko – ci dorośli mężczyźni w wieku naszych ojców z motykami i grabiami, a pośrodku Żółtoskrzydły niczym bohater legendy czy opowieści. Mężczyźni podchodzili coraz bliżej, a Żółtoskrzydły stanął w rozkroku.
– On musiał być kiedyś szermierzem – stwierdził Szymek podnosząc głowę – o, popatrzcie!
Tak, Żółtoskrzydły umiał nie tylko grozić spaleniem Ziemi i obywateli jej, w walce na kije był od nich o kilka klas lepszy. Podskakiwał, obracał się we wszystkie strony, błyskawicznie parował ciosy i zadawał własne, zawsze celne. Trzask łamanych trzonków i okrzyki napastników mieszały się ze sobą, w pewnej chwili wyglądało na to, że już go mają, że już go nakryli swoimi narzędziami do uprawy roli, ale było to tylko złudzenie. Wycofywali się z podbitymi oczami, potłuczeni i obszarpani, Żółtoskrzydły zaś stał pośrodku i tryumfował. Działkowcy zacisnęli koło i naradzali się przez chwilę. Potem ruszyli znów, jeszcze szybciej i było jak za poprzednim razem, nie dostali go i wyszli ze starcia poturbowani i obtłuczeni.
Nagle w stronę zwycięzcy poszybował kamień. Potem drugi. Potem trzeci. Żółtoskrzydły uchylał się zwinnie, a niektóre pociski zbijał kijem, ale było ich coraz więcej i padały coraz szybciej ze wszystkich stron. Najpierw oberwał w szyję. Drugie trafienie było bolesne – dostał w przegub dłoni i na chwilę musiał trzymać kij tylko w jednej ręce. A potem rąbnęli go w głowę, jeszcze raz w szyję i jeszcze raz w głowę, a dalej trudno już było dojrzeć, bo kamienie padały jak grad i tamci przybliżali się coraz bardziej, aż wreszcie doszli go, choć bronił się jeszcze i teraz widać było tylko podnoszące się i opadające kije i twarze wykrzywione z wyszczerzonymi zębami. Ile mogło upłynąć czasu, zanim od strony rębiechowskiej szosy zawyła syrena? Pamiętam tylko, że przez cały ten długi jak wieczność czas kije, trzonki od łopat i motyk wznosiły się i opadały, pamiętam też, że kiedy tylko karetka pogotowia ze szpitalnym krzyżem na drzwiczkach zabuksowała w piasku kolejowego nasypu, po którym nie jeździł żaden pociąg, że kiedy wyskakiwali z niej sanitariusze w białych kitlach, ja biegłem już na cmentarz ścigany okrzykami Szymka i Piotra, biegłem do drewnianej dzwonnicy, odwiązywałem sznur zatknięty za poczerniałą belkę ręką kościelnego i ciągnąłem go z całych sił w nogach i dłoniach, ciągnąłem podskakując i znów stając na ziemi, ciągnąłem jak szalony, bo właśnie wtedy poczułem się po raz pierwszy w życiu szalony, ciągnąłem go i płakałem, płakałem i ciągnąłem i znowu płakałem, aż dopadli mnie Szymek i Piotr i siłą oderwali od tego sznura, bo już prawie do niego przyrosłem, oderwali mnie i powlekli do lasu na Bukowej Górce. Pamiętam też, że nić odezwałem się do nich ani słowem i pojechałem sam na plażę w Jelitkowie. Siedziałem tam do zmroku nad brudną i cuchnącą wodą zatoki. Po plaży snuli się pojedynczo bezrobotni rybacy i długimi tykami sprawdzali stan rybnej zupy przy brzegu. Latarnia w Brzeźnie obracała się już dookoła, a statki na redzie zapalały światła pozycyjne. Daleko od strony Sopotu ktoś rozpalił na piasku ognisko. Nawet gdyby podszedł do mnie Weiser, nawet gdyby on sam poprosił mnie o cokolwiek, byłbym niemową.
Szymek wyszedł z gabinetu dyrektora. Mrugnął okiem. Znaczyło to – w porządku, mówiłem, jak ustaliliśmy. Usłyszałem swoje nazwisko. Zobaczyłem, że mężczyzna w mundurze ma zapięte wszystkie guziki, a dyrektor poprawił krawat, który teraz nie przypominał już kokardy jakobińskiej ani wyżętej szmaty, ani szalika z okładem na gardło, tylko zwyczajny krawat, kupiony w Domu Towarowym w centrum Wrzeszcza.
– No jak – zapytał M-ski – przypomnieliśmy sobie co nieco, czy wolimy rozmawiać z panem prokuratorem w areszcie? – zakończył głośno.
– Tak, proszę pana.
– No, mów – mundurowy zrobił dłonią gest rezygnacji -mów, co wiesz.
– Wszystko mam od początku opowiadać?
– Nie – wtrącił dyrektor – masz powiedzieć, jak było z tą sukienką Wiśniewskiej.
– Ale to nie była sukienka, proszę pana, to był tylko kawałek.
– Dobrze, kawałek, no więc gdzieście go znaleźli po wybuchu?
– Tam proszę pana jest taki stary dąb, tam żeśmy go znaleźli.
Mundurowy przysunął mi mapę.
– Gdzie?
– O tutaj, tutaj jest ten dąb i tutaj – pokazałem palcem – leżał ten kawałek.
– Kto znalazł? – M-ski zapytał szybko. Zrobiłem pauzę, jakbym musiał sobie przypomnieć ten szczegół.
– Szymek, proszę pana.
– No dobrze – twarz M-skiego nie zdradzała niczego, choć wiedziałem, jak bardzo musi być zadowolony – a gdzie spaliliście ten kawałek?
– Na kamieniołomach, proszę pana. Mundurowy zniecierpliwił się ostatnim wyjaśnieniem.
– Tu w okolicy nie ma żadnych kamieniołomów, co ty pleciesz?
– Dobrze – dyrektor nie pozwolił mi na dalsze wyjaśnienie tej kwestii. – To jest polana z głazami narzutowymi – zwrócił się do mundurowego – wszyscy z okolicy tak ją nazywają.
– A kiedy to było? – badał dalej M-ski.
– Tego samego dnia wieczorem, proszę pana.
– To ty niosłeś ten strzęp sukienki, tak?
– Ja, a skąd pan wie?
M-ski uśmiechnął się tryumfująco.
– Widzisz, przed nami niewiele da się ukryć. Która, to była godzina?
– Nie pamiętam dokładnie, proszę pana, gdzieś po siódmej chyba było, raczej przed ósmą.
– Tak. A co zrobiliście potem?
– Już nic, potem poszliśmy do domu.
– A dlaczego nie powiedzieliście o tym rodzicom?
– Bo to było straszne, proszę pana, że oni wylecieli w powietrze, to było tak straszne, że nie wiem nawet, czy na spowiedzi mógłbym o tym opowiedzieć – wyrzuciłem jednym tchem.
M-ski uśmiechnął się po raz drugi.
– No proszę, a jednak powiedziałeś i to nie księdzu, tylko nam!
– Jesteście tutejsi? – spytał niespodziewanie mundurowy.
– Nie rozumiem – odpowiedziałem, bo rzeczywiście, o co mu mogło chodzić w tym pytaniu?
– Pytam, czy twoi rodzice są stąd.
– Tak, proszę pana, stąd, ojciec urodził się w Gdańsku i matka też.
– No dobrze – M-ski kończył przesłuchanie – a jakiejś rzeczy Weisera, czegoś po nim nie znaleźliście?
Читать дальше