Wpierw miałem zamiar napisać do niego list – ruch oczywisty: list za list. Zwlekałem jednak, jak to z pisaniem listów. Maiła nie da mu się posłać, bo z kolei on zwleka z kupnem komputera. Kiedy zorientowałem się, że prowadzi swój „Dziennik wypraw", kiedy jego zapiski przeczytałem wpadłem na zabawny pomysł dopisania kilku stron. Swego czasu w młodości pracowałem w pewnym piśmie młodoliterackim. Inteligentny kierownik działu kultury naszego dwutygodnika miał taki obyczaj, że jak otrzymywał od grafomana zestaw – powiedzmy – siedmiu wierszy, dopisywał dwa w podobnym stylu i odsyłał nieszczęśnikowi dziewięć utworów. Coś z ducha tamtej facecji jest w moim pomyśle, obca ręka dopisuje kolejne stronice. Ale oprócz facecji jest tu też myśl subtelniejsza. W ramach rewanżu teraz ja wymierzam Patrykowi nie tyle grzywnę, co sankcję karną, a polega moja sankcja na zabraniu mu autorstwa „Dziennika wypraw". Powiedzmy: na zachwianiu autorstwa. Czy będzie to sankcja zwrotna, nie wiem, raczej wątpię. Nienawidzę świata i ludzi i nawet w tym przypadku pokłady mojej wyrozumiałości są nikłe.
Z powodzeniem mógłbym się uznać za twórcę tych rozdziałów – zajmuję się literaturą. Pisarstwo moje jest wprawdzie pisarstwem nie najwyższych lotów, ale zbiłem na nim majątek. Uprawiam twórczość prorodzinną. Popularne sagi, a też scenariusze seriali opiewających codzienne życie najnormalnieszych ludzi pod słońcem są mojego pióra. Najnormalniejszych, czyli najszczęśliwszych, bo na to jest koniunktura. Ach, jakże ludzkość łaknie wizerunków fantastycznych, mądrych, inteligentnych i dobrze zarabiających ojców, świetnie gotujących matek, cieszących się dobrym zdrowiem i pełnych pogody ducha dziadków oraz dzieciarni płatającej niewinne figle. Oczywiście bierze się to marzenie stąd, że ludzkość ma w rzeczywistości przeważnie zapijaczonych ojców tyranów, poszkodowane na umyśle matki, umierających w męczarniach dziadków oraz gotową do zbrodni dzieciarnię. W każdym razie takie, ściśle takie jest moje doświadczenie. Pewnie tym łatwiej przychodzi mi zamienianie znaków, odwracanie wektorów i obracanie pamięci na nice. I jadę na niewyszukanej prozie prorodzinnej i zgarniam kasę. Myślę, że z moim doświadczeniem i rzemieślniczą wprawą z łatwością mógłbym napisać nie tylko epilog zaniechanego przez Patryka „Dziennika wypraw", ale i cały ten „Dziennik". Oprócz daru rozpływania się w powietrzu mam dar wcielania się w postacie. Kartkuję „Dziennik" i pod fotografią przedstawiającą zawodowych praczy ręcznych piorących bieliznę w Abidżanie trafiam na następujący zapis Patryka: „Zawsze i wszędzie wypełniały mnie cudze języki i potrafiłem mówić cudzymi językami, i była to prawdziwie opętańcza umiejętność. Tak opętańcza, że z fascynacją rozczytywałem się w historiach o nawiedzonych i opętanych, co w rezultacie wstąpienia w nich złego ducha mówili obcymi językami. We mnie wstępowały duchy cudzych języków, wystarczyła godzinna lekcja religii z księdzem Kubalą, bym pół dnia mówił językiem księdza Kubali. Z namaszczeniem opisywałem przejście Mojżesza i jego ludu przez Morze Czerwone. Byłem płomienistym krzewem, z którego mówił Bóg. Wstępował we mnie język mojego ojca, grałem nigdy przez niego niezagrane role, byłem Makbetem, Tartuffe'em i Panem Jowialskim. Wstępowały we mnie duchy przeczytanych książek, byłem Robinsonem Crusoe, Raskolnikowem i Feliksem Krullem, wstępował we mnie język Esmeraldy Dorsz i mówiłem toczka w toczkę jak Konstancja Wybryk".
Dziwne, że nie ma w tym fragmencie ani słowa o najczęściej występujących w Patryka języku – homilii, błogosławieństw i modlitw papieskich. Może mu przeszło? Może poddał się antypapieskiej kuracji odwykowej? Odbył antypapieski detox? Uczęszczał na wykłady poświęcone lepszemu zrozumieniu siebie samego? Nic mi o tym nie wiadomo. Raczej nie. Jeśli coś się zmieniło, jeśli coś uległo wzmożeniu w życiu Patryka, to piłka nożna. Skończył studia, odbywa praktykę w szacownej kancelarii adwokackiej, niechybnie bardzo zręcznie będzie się wspinał po szczeblach kariery, ale prawdziwy zapał budzi w nim tylko futbol. Coraz namiętniej i coraz częściej w na pół zrujnowanej hali na Powązkach grywa z redaktorami Polityki. W pełnym biegu przyjmuje piłkę, mija szefa działu kultury, strzela, piłka ląduje w siatce – wyłącznie w takich sytuacjach serce Patryka jest wysoko.
Pierwszy raz przeczytałem jego rękopis w dzień napadu na Bank Lwowsko-Wileński. W końcu byłem adresatem kuriozalnego listu Patryka – wystarczający powód, by znaleźć się w kręgu zainteresowania wiadomych służb, tak się jednak składa, że miałem z tymi panami kontakty grubo wcześniej, a doskonale Patrykowi znany funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu i mnie – tyle że od dawna – jest co najmniej równie doskonale znany.
Wieczorem w dzień napadu, gdy kolejna wyprawa Patryka ruszyła, w sumie nie wiadomo po co, w kierunku placu Wieży, zwiedziliśmy – też w sumie nie wiadomo po co – jego mieszkanie przy rondzie ONZ. Funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu ze znaną wam wprawą otworzył zamek i wkroczyliśmy do rozpaczliwego wnętrza: stolik, fotele, wersalka, regał, fotografia Konstancji na ścianie, „Dziennik wypraw" na biurku.
Swoją drogą – biedna Konstancja. Wszystko umiała w swoim niedługim życiu nazwać, umiała nazwać rzeczy, których nikt nie umie nazwać, a trawiącego ją głodu miłości, który umie prawie każdy nazwać, nie rozpoznała w sobie. Była intelektualistką, a życiowe jej ruchy były zwierzęce. Podobno pod koniec spróbowała jeszcze z kobietami, jakieś dziewczyny podrywane w klubie Utopia, jakieś inne historie, których nie usłyszymy już nigdy. W sumie dobrze, że Patryk jej nie kochał – bo jakby ją kochał, prędzej czy później musiałby ją zabić. Całe życie chodziła mi po głowie historia kobiety, która kłamie, całe życie chciałem to napisać, w końcu nie jest wykluczone, że mi się udało, choć o tym nie wiem.
Gdy po raz pierwszy przeczytałem albumozeszyt Patryka, nie przyszło mi do głowy, żeby coś dopisywać, czekałem na dalsze ciągi, dopiero teraz, gdy wiem, że utraciwszy swój nadsłuch, od przeszło roku niczego nie notuje, postanowiłem wkroczyć do akcji. Funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu z entuzjazmem odniósł się do mojego pomysłu, z entuzjazmem ze mną pojechał, z entuzjazmem ponownie otwarł mi drzwi, z entuzjazmem oświadczył, że wróci za dwie godziny – facet w ogóle jest w ciągłym entuzjazmie – podobno wreszcie spotkał kobietę swojego życia i za jej sprawą rany zadane niespalonym kalendarzem zabliźniły się nierozpoznawalnie. Kim jest wybawicielka, niestety, nie wiem. Funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu za Chiny nie chce puścić pary, zachowuje się nad wyraz tajemniczo i daje do zrozumienia, że nie może powiedzieć, ponieważ młoda osoba jest postacią znaną. Bóg z nim.
Patryk kilka dni temu wyjechał do Granatowych Gór. Popołudnia, jak znam życie, spędza u Pięknej Pietii, która – faktycznie – im bliżej emerytury, tym bardziej jest pociągająca. Ma się rozumieć, wszyscy wszystko o tym skandalicznym romansie wiedzą, krążą na ten temat najdziwaczniejsze plotki. W gruncie rzeczy jedynym człowiekiem, którego ta historia zdaje się nie obchodzić, jest ojciec Patryka. Tak. Znalazł się. Spędził kilka miesięcy, mniejsza o to z kim, w pewnym mazurskim pensjonacie i wrócił do domu. Po prostu. – Gdzie byłeś? – pytali i do dziś pytają go wszyscy, on zaś z jadowicie sytym uśmiechem odpowiada: – Byłem, ale gdzie byłem, nie dowiecie się nigdy.
Pozornie wrócił w bardzo dobrej formie, jak się jednak bliżej przyjrzeć, w nie aż tak dobrej. Wrócił owładnięty koniecznością pisania testamentu i ma to dość szaleńcze objawy. – Słuchaj – gada w koło do swej byłej, a może wciąż aktualnej żony – słuchaj, ciągle mi się wydaje, że coś mi się stanie, że umrę, więc czuję, że powinienem napisać testament. I równocześnie boję się, że jak napiszę testament, coś mi się stanie naprawdę. Z tego bezwyjściowego paradoksu stary Patryka nie jest w stanie wyjść i zarazem poza daremnym szukaniem wyjścia nic go nie interesuje.
Читать дальше