Skróciłam jego męki. Zadzwoniłam do Polaroida i opowiedziałam mu o wszystkim. Śmiał się i powiedział, że oczywiście z przyjemnością. Kazałam mu wtedy a wtedy być w TamTamie na Foksal. Miał, jak będziemy przy deserze, podejść i poprosić o autograf. Mój ukochany oczywiście w pierwszej chwili nie zauważył, że ktoś, kogo od dawna rozpaczliwie szuka, sam mu z nieba spada. Oczywiście o tym, że jest to w dodatku ten ktoś co do joty i we własnej osobie, że jest to oryginał nie kopia, aktor nie kaskader – nie wiedział. I dobrze. Po co mu ta wiedza. – Może zaprosisz pana na piwo – musiałam interweniować. – Może tego pana zaprosisz na piwo. Dopiero wtedy się połapał. Oczywiście absolutnie upojony perspektywą rychłego spełnienia już na miejscu w TamTamie daleko przekroczył wyznaczone normy, a potem w domu uwalił się w trupa. Spał w fotelu. Patrzyliśmy na niego z Polaroidem w absolutnej ciszy. Czułam zapach piekła. Czułam zapach jego snu. Podoljno właśnie piekło mu się śniło. Lodowate czeluście, zimne ognie i nieruchome sylwetki. Tak do dziś opowiada na spotkaniach Ruchu Rozbudzonych Chrześcijan. Śniło mi się piekło, a kiedy ocknąłem się rano, ujrzałem siedzącego na brzegu hotelowego łóżka Pana Jezusa. Ja, niestety, nie doczekałam ani Pana Jezusa, ani jego nawrócenia, ani poranka. Spał w fotelu, ślina wypływała mu z ust. Nagle pomyślałam, że nie chcę go więcej widzieć ani słyszeć. Wyszliśmy z pokoju. Polaroid zawiózł mnie na dworzec. Jechałam do rodziców. Z obu stron biegły równiny. Wschodziło słońce. Zaczynały się ciemności.
ROZDZIAŁ XIV – Aleja Solidarności
Ludzi północy trawi odwieczna tęsknota za Atenami i Rzymem. Na zamarzniętych równinach włoskie i greckie knajpy wyrastają jak grzyby po deszczu. Równie wielowiekowe kultury Hiszpanii, Meksyku i Japonii zostają daleko w tyle. Liczne – zwłaszcza w śródmieściu – trzcinowe lepianki Azjatów na lodowatym, asejsmicznym gruncie nie wyglądają poważnie. Architekci północy zbijają kokosy na projektowaniu śródziemnomorskich pawilonów, budowniczowie północy wzdłuż stalinowskich ścian wznoszą attyckie fasady, poeci północy piszą dionizyjskie ody, malarze północy malują mitologiczne sceny, kucharze północy dochodzą do perfekcji w przyrządzaniu lasagne i tzatzyki.
Siedziałem w knajpie Pod Walecznym Hektorem – specjalność zakładu: kuchnia polska. Była to pierwsza niespodzianka tego popołudnia, drugą były cztery dziewczyny siedzące w tak znacznej odległości, że tylko ja mogłem je słyszeć. Knajpa Pod Walecznym Hektorem oddzielona była bambusowym przepierzeniem od holu biurowej części salonu Mercedesa, hol biurowej części salonu Mercedesa niepostrzeżenie przechodził w galerię sztuki, galerię sztuki oddzielał od chińskiej restauracji metrowy murek uczyniony z imitacji marmuru, dalej za pergaminowymi parawanami był mały antykwariat, antykwariat płynnie przeistaczał się w bar sałatkowy, bar sałatkowy w szmateks, szmateks w filię delikatesów Europa, na końcu był niedawno otwarty klub, Davos – tam siedziały cztery mniej więcej dwudziestoletnie panny, dwie były jeszcze dziewicami, pozostałe dwie już nie, jedna od całkiem niedawna, druga – sądząc z tego, co usłyszałem – niemal od urodzenia. Kładłem uszy po sobie, tym bardziej że zadanie miałem całkiem inne, ale co było robić, one gadały jak najęte i siedziały w tak, sam nie wiem, fortunnym czy niefortunnym punkcie, że ich głosy odbite od ścian delikatesów, szmateksu, baru sałatkowego, antykwariatu, restauracji chińskiej i salonu Mercedesa docierały do mnie bez żadnych zakłóceń. Nudziłem się poza tym, zadanie, jakie mi zlecił funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu – podsłuchać rozmowę właścicielki szmateksu z przedstawicielem Mercedesa, której celem miało być ustalenie wysokości łapówki, jaką Mercedesowi ma wręczyć zaprzyjaźniony ze szmateksem antykwariusz w zamian za ujawnienie znanych Mercedesowi machlojek marszanda z galerii sztuki co, jakby marszand poszedł siedzieć, pozwoliłoby przejąć jego lokal Chińczykowi, któremu za jakiś czas pozornie niezainteresowany dzierżawca baru sałatkowego podłożyłby świnię w postaci nagłośnionej w prasie sugestii, że Chińczyk serwuje psie mięso, i w efekcie, po upadku Chińczyka, szmateks z Mercedesem zajęliby około stu handlowych metrów w świetnym punkcie przy alei Solidarności, antykwariusz utrzymałby się na powierzchni, a i gość od sałatek – ma się rozumieć – też by nie stracił – otóż zadanie takie było jak na razie niewykonalne, w polu mojego słyszenia nie odbywała się jak dotąd żadna, a siedziałem Pod Walecznym Hektorem trzecią godzinę, biznesowa rozmowa. Nudziłem się. Nie, żebym był generalnie z mojej pracy niezadowolony, co to zresztą za praca, nie popadajmy w szumne określenia, od czasu do czasu, przeciętnie raz na miesiąc, słuchałem jakichś rozmów na umowę zlecenie i fertig. Szczerze mówię: nudne rzeczy, z bliska wszystko jest nudne. Z jednej strony byłem zadowolony: moja neurotyczna chęć karania kogokolwiek za cokolwiek była teraz służbowo skanalizowana – łoskotu miasta, bankomatowych dodekafonii, uwertur Żurawiej, pieśni ronda ONZ, rapu Krakowskiego Przedmieścia, nie słuchałem już na pałę, wiedziałem, jak spisać i gdzie przekazać zasłyszane nuty – z drugiej strony tęskniłem do czasów, kiedy nie miałem zielonego pojęcia, co począć, i słuchałem bez ładu i składu wszystkiego jak leci.
Z bliska wszystko jest nudne, ale nic nie jest tak nudne, jak czekanie na to, co z bliska okaże się nudne.
Cztery dziewczyny ględziły niepoczytalnie, po szczegółowym omówieniu dziejów utraty dziewictwa przez tę, która utraciła dziewictwo dwa tygodnie temu, co rzecz jasna niedziewicy dało pretekst do rozległych i detalicznych wspomnień – u jednej z dwu w tym gronie real virgin nastąpiła reakcja skrajna: nieskończony wylew gorzkich żalów wzmożonych najwyraźniej brakiem perspektyw na rychłą zmianę istniejącego stanu rzeczy. Nie mogłem słuchać tych ekshibicjonistycznych bredni, próbowałem się zająć czym innym, ale nie bardzo było czym, w kącie dogorywał nad kuflem piwa samotny alkoholik, w chińskiej restauracji sześciu Wietnamczyków gadało słyszalnie, ale niezrozumiale, w galerii sztuki było pustawo, w szmateksie trwała klasyczna pantomima: dziewięcioosobowy doskonale wyćwiczony kobiecy zespół melodyjnym i perfekcyjnie zgodnym ruchem zanurzał, wynurzał, unosił w górę, opuszczał w dół i z powrotem zanurzał ramiona w stertach secondhandowych kreacji, w końcu zatrzymałem uwagę na tym, co działo się przy sąsiednim stoliku.
Przy sąsiednim stoliku, czyli na biegunie. Tak jest: słynne sąsiednie stoliki są biegunami, nieznanymi lądami, a może nawet nie odkrytymi ciałami niebieskimi moich warszawskich tras. Zapisany już prawie do połowy „Dziennik wypraw" nie jest, rzecz jasna, bezwzględnie szczerym reportażem z krainy sąsiednich stolików, ale są w nim takie rozdziały. Przy sąsiednim stoliku wysoka ciemnowłosa trzydziestka monotonnie rugała łysiejącego czterdziestolatka. Jak z rugania wynikało, pomimo licznych napomnień od miesięcy, a może nawet od lat nie był on w stanie oddać do reperacji albo kupić nowego odtwarzacza wideo.
– Gdyby chodziło tylko o mnie, pal licho. Ja mogę nie nagrywać. Od dawna nie nagrywam ani „Zwierzęcych detektywów", ani „Pocztówek z dziczy", ani „Świata zwierząt", ani „Królestwa roślinożerców", ani „Weterynarii przyszłości", ani w ogóle niczego z „Animal Planet". Nie nagrywam, bo nie mogę. Dobrze wiesz, że się tym interesuję i że traktuję te sprawy poważnie. Dobrze wiesz i olewasz mnie totalnie. Ale tu chodzi nie tylko o mnie. Jakby chodziło tylko o mnie, byłabym doprawdy zaskoczona, gdybyś cokolwiek zrobił. Nawiasem mówiąc – głos ciemnowłosej trzydziestki powoli szedł w górę – pół roku temu ciebie prosiłam, żebyś się dowiedział, ile zwierząt zginęło pod gruzami World Trade Center. Psów konkretnie. Ile tam zginęło psów ratowniczych? No? – czterdziestolatek nawet nie podniósł głowy – No i co? Pytam! Dowiedziałeś się? Powinieneś się był dowiedzieć, przecież masz niezmiernie rozległe możliwości.
Читать дальше