Najpierw, to znaczy w pierwszych miesiącach, a może nawet w pierwszych tygodniach, bo jednak szybko połapałam się, na czym to wszystko polega, dawałam się nabierać na pozorne reanimacje, to znaczy jak głupia latałam po jakieś piwa albo wręcz pozwalałam, żeby chłopcy przynosili mu ostatnią maleńką działeczkę na wzmocnienie. Dwa albo trzy razy nawet podniósł się wtedy o własnych siłach, ale thafs all. Przestało działać, a raczej działało odwrotnie. Potem – w sumie równie to było naiwne – reanimowałam go metodami naukowymi. Czyli wzywałam lekarza. Specjalistę albo niespecjalistę. Zależy, gdzie się toczyła akcja. Bywały już kapitalistyczne ośrodki miejskie, w których przemysł reanimacyjnoozdrowieńczy rozwijał się ostro, ale bywały też po staremu peerelowskie dziury, w których nie znano jeszcze błogosławionego wynalazku domowych odtruć, pielęgniarek śpieszących z kroplówkami, wyspecjalizowanych patrolów detoksykacyjnych. W aptekach żadnych musujących preparatów wielowitaminowych, nawet alkaprimu, niczego, tylko polopiryna jak za Gomułki. Pogotowie wezwałam dwa, trzy razy, więcej sensacji niż pożytku. Dali jakiś zastrzyk, wypisali receptę na valium dla mistrza, rytualna, a w zaistniałej sytuacji prawie niewykonalna prośba o autograf dla córki i pa pa. Rozpoznawali go wszędzie, ale o jakichś przydatnych pod tym względem bliższych znajomościach nie było co marzyć, musiałby mieć setki takich rozsianych po całej Polsce znajomości. Odwyki, terapie, wszelkie indywidualne albo grupowe systemy leczenia runęły – że tak powiem – w zaraniu. Uprosiłam go, namówiłam, zgodził się i po którymś z kolejnych upadków poszedł na spotkanie z jednym z kardynałów, a może nawet z samym papieżem polskiej odwykologii. Wrócił nawalony jak działo. Kiedy wytrzeźwiał i był w stanie opowiedzieć, na czym polegała rozmowa – przyznam, pierwszy raz ciężko mi było odrzucać przynajmniej niektóre argumenty jego nałogu. Bo jeden z kardynałów, a może nawet sam papież polskiej odwykologii, zaproponował mu zmianę zawodu. A jak nie całkowitą zmianę zawodu, to przynajmniej przerwanie występów, komponowania muzyki i pisania tekstów na co najmniej trzy lata. Przez ten czas muzyk rockowy miał prowadzić bardzo szczegółowe notatki ze stanu swego ducha, które potem, jak ewentualnie wróci do pisania i komponowania, bardzo będą przydatne, bo po trzech latach przerwy powinien zacząć pisać piosenki wymierzone przeciwko narkotykom i wódce. Jakby terapeutyczna przerwa zaowocowała antynałogowymi songami, byłoby bardzo dobrze, najlepiej by jednak było, jakby całkiem zmienił zawód. Papież polskiej odwykologii zachęcał do radykalnego posunięcia i zachłystywał się głośnym przypadkiem pewnego kabareciarza, który wraz z piciem porzucił znarkotyzowane i rozpite otoczenie i został listonoszem. Ach to facet! – wykrzykiwał. – Ach to kozak! Ach to macho! Jakby wszyscy byli takimi kozakami, to mielibyśmy sto procent uzdrowień! Choć w pewnym sensie mamy sto procent uzdrowień, bo umierają tylko ci, co się nie słuchają! Gdyby się słuchali, żyliby, żyliby wiecznie! Muzyk rockowy zapewniał, że nawet jak się przesłyszał i tamten nie powiedział żyliby wiecznie, to i tak mówił o życiu jak o wieczności.
– Przecież – mężczyzna mojego życia był w takim zdumieniu, że aż żal się go robiło – przecież człowiek żyje po to, aby pracować, aby robić to, co umie najlepiej. Jak człowiek ma żyć po to, żeby chodzić na mityngi i robić cokolwiek – może spokojnie nie żyć.
Dotykał pewnej prawdy, ludzie faktycznie przesadzają z życiem. Ja też przesadzałam – ratowałam mu życie.
Trzeba było przeczekiwać. Na niego działało jedynie przeczekiwanie. Dokładniej: na niego działało jedynie przeczekiwanie w mojej obecności. Dość szybko zauważyłam, że po prostu jak jestem przy nim, jest spokojniejszy. Z początku byłam wprost upojona własną magicznością. Tylko ja! Tylko ja mam w sobie cudowny fluid, pod wpływem którego najsławniejszy polski muzyk rockowy cichnie jak baranek. Trzeźwieje. Zdrowieje. Zmartwychwstaje. Z początku wkraczałam do tych jego hotelowych nor jak anioł ocalenia. Wydawało mi się, że nie tylko on, ale wszyscy wokół niego, zespół, służba hotelowa, w ogóle cała okolica czeka na mnie jak na zbawienie, bo tylko ja mogę uratować sytuację. Byłam wybrana, i to wybrana podwójnie, bo nie tylko wybrał mnie kierownik, wybrała mnie też choroba kierownika, wybrała w tym sensie, że tylko ja na nią działałam. Oddziaływałam. Moja obecność wpływała. Niestety, musiała to być obecność rosnąca. W pierwszym roku wystarczyło, że przesiedziałam z nim dwanaście godzin. W drugim dwadzieścia cztery. W trzecim i ostatnim od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu. Było coraz trudniej, bo trzeba było siedzieć praktycznie nieprzerwanie, a nawet, na dobrą sprawę, w jednym miejscu. W każdym razie w zasięgu jego wzroku. Bo jak on – rozumiesz – odzyskiwał przytomność, jak od czasu do czasu budził się, otwierał oczy, zwłaszcza jak otwierał te oczy, które już widziały, bo przez jakiś czas otwierał oczy całkiem martwe i niewidzące, to była specjalna makabra, ale co tu nie było specjalną makabrą, więc jak otwierał oczy i mnie nie widział, bo na przykład byłam akurat w kiblu, to natychmiast dostawał jakiegoś pobudzenia, histerii, padaczki, Bóg wie czego. Siedziałam kamieniem, czytałam gazety, gapiłam się na telewizor, drzemałam w fotelu, na noc kładłam się obok jego powoli zmartwychwstających zwłok. A jego zwłoki zmartwychwstawały gest po geście, ruch po ruchu, powoli przestawał się trząść, powoli obrzęk schodził mu z ryja, wzrok wracał do normy, ruchy nabierały celowości i w końcu, i w końcu – tak jest – w końcu był w stanie o własnych siłach wziąć prysznic. Nazajutrz mówił, działał, jadł, żył. Boże mój, z nikim nie przeżyłam tak strasznych rzeczy, ale też z nikim nie było mi tak cudownie. Zawsze zostawałam jeszcze parę dni i zawsze nasze serca były przez ten czas wysoko. Niebo było jasne, lekki wiatr uginał trawy, a my nie mogliśmy oderwać od siebie wzroku. Nie mogliśmy mówić do siebie, bo oboje dławiliśmy się z płaczu. Znowu byliśmy razem, on znowu wrócił z dalekiej i pełnej niebezpieczeństw wyprawy. Jak mawiał pewien legendarny sprawozdawca piłkarski: wróciliśmy z dalekiej podróży, proszę państwa. Wytrzeźwiałeś, skurwysynu najdroższy! Dławiłam się z płaczu, dziękowałam Bogu, że pozwolił mi być przy nim. On wszystko na tych parę dni odwoływał, chyba że był jakiś koncert absolutnie nie do odwołania, ale w końcu to się prawie nie zdarzało, w Watykanie chłopcy raczej nie grali, i jechaliśmy gdzieś tylko we dwoje. Okrutnie, Patryku, okrutnie sentymentalne były to wyprawy, bo przeważnie jeździliśmy do jakiś zacisznych pensjonatów nad morzem, on znał dwa albo trzy takie miejsca, tam lądowaliśmy na nasze wakacje, na nasze miesiące miodowe, na nasze całe życie. Chodziliśmy na spacery, czytaliśmy gazety, jadaliśmy trzy posiłki dziennie, piliśmy herbatę, on już w rosnącej formie notował pomysły, gadaliśmy o tym, myśmy w ogóle potrafili z sobą gadać godzinami, nie zauważaliśmy tego, było to gadanie tak naturalne i tak dopełniające, że nie mieliśmy cienia wątpliwości: jakiekolwiek były nasze poprzednie wcielenia i ile ich by nie było – wszystkie one też z sobą gadały. Czasem brał gitarę, Boże mój, Patryku, to jest ten sam plącz, tylko może jeszcze bardziej rozpaczliwy, bo tamtego już nie ma, na miejsce tamtego niczego nie ma i nie było, a niedługo nie będzie niczego w ogóle. Kurwa mać – Konstancja brutalnymi i przez to niezręcznymi ruchami ocierała łzy – nie będzie nas, to będzie las – nie znała, najwyraźniej nie znała nawet alfabetu brutalnych gestów. – Brał gitarę i śpiewał swoją ulubioną piosenkę, śpiewał tę piosenkę, o której mówił, że może ją grać i śpiewać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i całe życie. Którą? Jaką? Thafs the question, Patryku. Co najbardziej lubił nucić wirtuoz classic, hard i gangsta rocka? Starą piosenkę nieboszczyka Jacques'a Brela „Ne me ąuitte pas". Znasz ten wykopaliskowy przebój? Nie znasz? Prawie niemożliwe. Ale w końcu rocznik 76 ma swoje prawa. I tak wiesz za dużo. – Konstancja zanuciła melodię, którą oczywiście słyszałem, sto razy słyszałem, choć kiedy i gdzie – nie miałem pojęcia i nigdy też nie przyszłoby mi do głowy, że o aż taki standard chodzi. – Tak, o aż taki standard chodzi – nie pierwszy raz Konstancja czytała w moich myślach, w tym akurat przypadku wielka sztuka to nie była. – Tak, o aż taki standard chodzi. Tak zagrany i tak zaśpiewany. Tak niepojęcie zagrany i tak niezwykle zaśpiewany, że za każdym razem, jak to słyszałam, a słyszałam to sto tysięcy razy, zdawało mi się, że lecę w przepaść, w ciemność, a może w światłość, ale w jakąś straszną na tamtym świecie świecącą światłość. Bo on zrobił z tego doszczętnie zgranego kawałka wielką pieśń o rozstaniu. Mówiłam mu, że to źle wróży, że to jest wprawdzie do rozpaczy piękne, ale że są w tym złe znaki. Tak mówiłam, a on śmiał się i odpowiadał, że dokładnie jest, Kostiu, na odwrót, że tam wprawdzie rozstanie wisi na włosku, że może nawet ona odchodzi, ale tylko na chwilę, bo zaraz wraca, że to jest pozornie pieśń o rozstaniu, a naprawdę o powrocie, o pojednaniu, o połączeniu. Tam jest tajemnica – mówił – tam jest tajemnica w tej pozornej prostocie, ja już ją prawie mam, już to prawie złapałem, jeszcze nie całkiem, jeszcze nie całkiem całą, ale to jest o spełnionych marzeniach, zaspokojonych prośbach i wysłuchanych modlitwach. Oby – myślałam w duchu – oby moje modlitwy zostały wysłuchane. Oby tym razem moje modlitwy zostały wysłuchane. Może. W końcu za każdym razem wyglądało, że tym razem zostaną wysłuchane. Po paru dniach trzeba było przecież wracać do życia. On do pracy, do muzyki, do zespołu, ja do moich spazmatycznie poszarpanych studiów. Po paru dniach trzeba było z zacisznego i o miliony lat świetlnych odległego od rzeczywistości nadmorskiego pensjonatu startować i z powrotem lądować na ziemi. Nie chcieliśmy tego, nie znosiliśmy tego, rozstawaliśmy się zawsze z ołowianymi sercami, ale mocna pociecha była w tym, że tym razem się uda. Nie to, że zostawiałam go zmartwychwstałego i uzdrowionego, nie. Ja za każdym razem zostawiałam silnego, supersilnego faceta. I za każdym razem po paru tygodniach, a niekiedy po paru dniach odbierałam telefon od trupa.
Читать дальше