Sudańczycy odwieźli mnie do hotelu. Usiedliśmy na tarasie, żeby się napić lemoniady. Po chwili samochód przywiózł Armstronga. Z ulgą usiadł przy stoliku, właściwie zwalił się na krzesło. Był tęgim, przysadzistym mężczyzną, o szerokich, opadających ramionach. Kelner przyniósł mu sok pomarańczowy. Wypił go duszkiem, a potem następną i następną szklankę. Siedział zmęczony, z pochyloną głową, milczał. Miał w tym czasie sześćdziesiąt lat i – czego nie wiedziałem – był już chory na serce. Armstrong w czasie koncertu i tuż po nim to byli dwaj różni ludzie: pierwszy – wesoły, pogodny, ożywiony, o potężnej sile głosu i wielkiej skali tonów, jakie wydobywał ze swojej trąbki; drugi – ociężały, wyczerpany, bez siły, o twarzy naznaczonej bruzdami, zgaszonej.
Ktoś, kto opuszcza bezpieczne mury Chartumu i wyrusza na pustynię, musi pamiętać, że czyhają tam na niego groźne pułapki. Burze piaskowe zmieniają ciągle konfigurację krajobrazu i przestawiają znaki orientacyjne, a jeżeli podróżny w wyniku tych niespokojnych poczynań natury zgubi drogę – zginie. Pustynia jest tajemnicza i może budzić lęk. Nikt tam nie wyprawia się samotnie, ponieważ nikt, poza wszystkim, nie jest w stanie zabrać ze sobą tyle wody, żeby pokonać odległość dzielącą jedną studnię od drugiej.
Herodot w swojej podróży po Egipcie, wiedząc, że dookoła jest Sahara, przezornie trzyma się rzeki, zawsze jest blisko Nilu. Pustynia to słoneczny ogień, a ogień to dzikie zwierzę, które może pożreć wszystko: u Egipcjan uchodzi ogień za dzikie zwierzę, które po-chlania wszystko, czego dopadnie, nasycone zaś żerem umiera wraz Z tym, co pochłonęło. I jako przykład podaje, że kiedy król Persów Kambyzes wyprawił się na podbój Egiptu, a potem wyruszył na południe, żeby zająć Etiopię, część swoich wojsk wysłał na wojnę przeciw Ammonianom – ludowi żyjącemu w oazach Sahary. Wojska te, wyruszywszy z Teb, po siedmiu dniach marszu przez pustynię dotarły do miasta o nazwie Oazis. Dalej ślad po tej armii ginie: odtąd nikt inny prócz samych Ammonianów i tych, którzy od nich słyszeli, nie umie nic o niej powiedzieć. Bo ani do Ammonianów nie przybyli, ani też nie wrócili do domu, Sami Ammonianowie tak opowiadają: kiedy z owego Oazis ciągnęli przeciw nim przez piaski, znaleźli się mniej więcej w środku między nimi a Oazis; a gdy właśnie spożyli śniadanie, zawiał w ich stronę wielki i niesamowity wiatr południowy, który niosąc z sobą góry piasku, zasypał ich – i w ten sposób zginęli.
Przylecieli Czesi – Duszan i Jarda – i od razu wyruszyliśmy do Konga. Pierwszą miejscowością po stronie kongijskiej była przydrożna osada – Aba. Stała w cieniu wielkiej zielonej ściany, a ściana była początkiem dżungli, która zaczynała się tu nagle, jak stroma góra na równinie.
W Abie była stacja benzynowa i kilka sklepów. Ocieniały je drewniane, zbutwiałe arkady, pod którymi siedziało kilku mężczyzn, bezczynnych, nieruchomych. Ożyli dopiero, kiedy zatrzymaliśmy się, żeby rozpytać, co nas czeka w głębi kraju i gdzie by można wymienić funty na miejscowe franki.
Byli to Grecy, tworzyli kolonię na wzór setek podobnych, rozrzuconych po świecie już za czasów Herodota. Najwyraźniej ten typ osadnictwa przetrwał wśród nich do dzisiaj.
Miałem w torbie egzemplarz Herodota i kiedy odjeżdżaliśmy, pokazałem go jednemu z żegnających nas Greków. Zobaczył na okładce nazwisko i uśmiechnął się, ale w taki sposób, że nie wiedziałem, czy wyraża swoją dumę, czy też bezradność, że nie ma pojęcia, o kogo chodzi.
Na skraju i trochę na uboczu małego miasteczka Paulis {Kongo, Prowincja Wschodnia) czekamy, bo skończyła nam się benzyna. Stoimy tu, licząc, że ktoś kiedyś będzie tędy przejeżdżać i zechce nam bodaj kanister odstąpić. Zatrzymaliśmy się w jedynym możliwym miejscu – w szkole prowadzonej przez belgijskich misjonarzy, których przeorem jest drobny, wychudły, najwyraźniej poważnie chory abbe Pierre. Ponieważ w kraju trwa wojna domowa, misjonarze uczą dziatwę wojskowej musztry. Dzieci noszą na ramieniu długie i grube kije, maszerują czwórkami, śpiewają i wznoszą okrzyki. Jakiż mają surowy wyraz twarzy, jak zamaszyste są ich ruchy, ileż powagi i przejęcia jest w tej zabawie w wojsko!
Mam polowe łóżko w pustej klasie na końcu szkolnego baraku. Cicho tu, bo odgłosy bojowej musztry dobiegają do mnie ledwie-ledwie. Przed sobą mam klomb pełen kwiatów, bujnych, tropikalnie przerośniętych dalii i gladioli, centurii i jeszcze innych piękności, które widzę po raz pierwszy, a których nazw nie znam.
Mnie też udziela się atmosfera wojny, ale nie tej miejscowej, tylko innej, odległej w miejscu i czasie, jaką król Persów Dariusz toczy przeciw zbuntowanemu Babilonowi, wojny opisanej przez Herodota. Siedzę teraz w cieniu, na ganku i, opędzając się od much i moskitów, czytam jego książkę.
Dariusz jest młodym, dwudziestokilkuletnim mężczyzną, który został właśnie królem najpotężniejszego w tym czasie imperium – perskiego. W tym wielonarodowym imperium coraz to któryś lud podnosi głowę, buntuje się i walczy o niezawisłość. Wszelkie takie powstania i rewolty Persowie tłumią łatwo i bez-względnie, ale oto pojawiła się groźba wielka, niebezpieczeństwo, które może zaważyć na losach państwa, a mianowicie buntuje się Babilon – stolica innego imperium, Babilonii, wcielonej do państwa Persów dziewiętnaście lat wcześniej, w roku 538, przez króla Cyrusa.
Otóż Babilon chce ogłosić niezależność i nie należy się dziwić. Położony na przecięciu szlaków łączących Wschód z Zachodem i Północ z Południem, uchodzi za największe i najbardziej dynamiczne miasto planety. Jest centrum światowej kultury i nauki. Słynie zwłaszcza jako ośrodek matematyki i astronomii, geometrii i architektury. Minie wiek, zanim rolę miasta-świata przejmą po nim greckie Ateny.
Na razie Babilończycy, wiedząc, że na dworze perskim od dawna panowało bezhołowie, że rządzili tam magowie-samozwańcy, wreszcie obaleni w przewrocie pałacowym przez grupę perskich notabli, którzy dopiero co wyłonili spośród siebie nowego króla – Dariusza, przygotowują antyperskie powstanie i ogłoszenie niepodległości. Herodot notuje, że Babilończycy zbuntowali się po bardzo starannych przygotowaniach. Najwyraźniej, pisze, przygotowywali się oni na wypadek oblężenia i, jak sądzę, czynili to całkiem tajemnie.
Teraz w tekście Herodota pojawia się taki passus: Ale kiedy ich bunt stal się sprawą otwartą, tak sobie postąpili. Z wyjątkiem matek, wybrał sobie każdy jedną, jaką chciał ze swojego domu kobietę, a wszystkie pozostałe zebrali razem i udusili. Tę jedną zaś wybrał sobie każdy, by mu przyrządzała jadło, inne udusili, aby nie zjadały zapasów.
Nie wiem, czy Herodot zdawał sobie sprawę z tego, co pisze. Czy się nad tymi słowami zastanawiał? Bo Babilon liczy wówczas, w VI wieku, co najmniej 200-300 tysięcy mieszkańców. Z prostego rachunku wynika więc, że na uduszenie skazano kilkadziesiąt tysięcy kobiet – żon, córek, sióstr, babć, kuzynek, ukochanych dziewczyn.
Nic więcej nasz Grek o tej kaźni nie mówi. Czyją była decyzją? Zgromadzenia Ludowego? Zarządu Miasta? Komitetu Obrony Babilonu? Czy w tej sprawie odbyła się jakaś dyskusja? Czy ktoś protestował? Miał inne zdanie? Kto zdecydował o sposobie zgładzenia tych kobiet? O tym, żeby je właśnie udusić. Czy nie było innych propozycji? Żeby je zakłuć dzidami? Zasiekać mieczami? Spalić na stosach? Wrzucić do przepływającego przez miasto Eufratu?
Читать дальше