dobrze przypatrzyć, żeby rozróżniać twarze, ale z kolei natarczywe przypatrywanie się nie jest grzeczne.
Jeżeli ktoś niesie torbę, to ta torba jest identyczna jak wszystkie inne. Podobnie – czapki. Jak ludzie, kiedy jest duże zebranie i muszą zostawić w szatni tysiąc takich samych czapek i toreb, rozróżnią potem, czyja jest czyja – nie wiem. A jednak oni wiedzą. To dowodzi, że prawdziwe różnice mogą tkwić w najmniejszych drobiazgach – na przykład inaczej przyszytym guziku, a niekoniecznie w rzeczach wielkich, o dużej skali.
Na Wielki Mur wchodzi się jedną z opuszczonych wież. Mur gigantyczna budowla najeżona masywnymi blankami i wieżycami, tak szeroka, że szczytem może iść obok siebie nawet dziesięć osób. Mur widziany z tego miejsca, na którym stoimy, ciągnie się serpentynami w nieskończoność, każdy jego koniec ginie gdzieś za górami, lasami. Jest pusto, żywego ducha, wiatr urywa głowy. Zobaczyć to, dotknąć głazów przytarganych tu przed wiekami przez upadających ze znoju ludzi – po co? Jaki to ma sens? Jaki z tego pożytek?
W miarę jak mijały dni, zacząłem coraz bardziej traktować Wielki Mur jako Wielką Metaforę. Otaczali mnie bowiem ludzie, z którymi nie mogłem się porozumieć, otaczał mnie świat, którego nie byłem w stanie przemknąć. Moje położenie było coraz bardziej dziwaczne. Miałem pisać – ale o czym? Prasa była tylko po chińsku, więc nic nie rozumiałem. Z początku prosiłem kolegę Li o tłumaczenie, ale każdy artykuł w jego przekładzie zaczynał się od słów: „Jak naucza przewodniczący Mao" albo „Idąc za wskazaniami przewodniczącego Mao" itd., itp. Ale czy tak naprawdę było tam napisane, skąd mogłem wiedzieć? Jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym był kolega Li, ale to on był właśnie najszczelniejszą barierą. Na każdą prośbę o spotkanie, o rozmowę, o podróż odpowiadał – przekażę to redakcji. Nigdy jednak nie było potem odpowiedzi. Nie mogłem też wychodzić sam – kolega Li szedł ze mną. Zresztą dokąd mogłem pójść? Do kogo? Nie znałem miasta, nie znałem ludzi, nie miałem telefonu (miał go tylko kolega Li).
Przede wszystkim nie znałem języka. Fakt, że od razu, na własną rękę, zacząłem się go uczyć sam. Próbowałem przedzierać się przez gąszcze hieroglifów i ideogramów, aż zabrnąłem w zaułek bez wyjścia: była nim wieloznaczność znaku. Gdzieś właśnie przeczytałem, że istnieje ponad osiemdziesiąt angielskich tłumaczeń Tao-te-czing (biblii taoizmu) i wszystkie są kompetentne i wiarygodne, a jednocześnie całkowicie różne! Nogi ugięły się pode mną. Nie, pomyślałem, nie poradzę sobie, nie podołam. Znaki mieniły mi się przed oczyma, migotały i pulsowały, zmieniały kształt i położenie, relacje i związki, zależności i układy, mnożyły się i dzieliły, tworzyły słupki i kolumny, jedne zastępowały drugie, formy z -ao brały się nie wiadomo skąd w znaku -ou albo nagle myliłem znak -eng ze znakiem -ong, co już było błędem wprost horrendalnym!
Miałem dużo czasu, więc czytałem książki o Chinach, które kupiłem w Hongkongu. Było to tak wciągające, że na moment zapomniałem o Grekach i Herodocie. Wierzyłem, że będę tu pracować, więc chciałem przedtem jak najwięcej dowiedzieć się o tym kraju i jego ludziach. Nie zdawałem sobie sprawy, że większość korespondentów piszących o Chinach siedziała w Hongkongu, Tokio czy Seulu, że byli to Chińczycy lub inni, ale biegli w chińskim języku, i że w mojej sytuacji w Pekinie było coś niemożliwego i nierealnego.
Ciągle odczuwałem obecność Wielkiego Muru, ale nie był to ten, który kilka dni temu widziałem na północy w górach, ale Mur o wiele dla mnie groźniejszy i nie-do-pokonania – Wielki Mur języka. Ten mur otaczał mnie zewsząd, pojawiał się za każdym odezwaniem się jakiegoś Chińczyka, tworzyły go niezrozumiałe dla mnie rozmowy, niezrozumiałe dla mnie gazety i radio, napisy na murach i transparentach, na towarach w sklepach i na wejściach do urzędów, wszędzie, wszędzie, jakże chciałem napotkać wzrokiem jakąś znaną mi literę czy wyraz, zaczepić się o nie, odetchnąć z ulgą, poczuć się swojsko, u siebie w domu – ale na próżno! Wszystko było nieczytelne, niezrozumiale, nieodgadnione.
Zresztą podobnie było w Indiach! Tam też nie mogłem przedrzeć się przez gąszcze miejscowych, hinduskich alfabetów. A gdybym pojechał dalej, czy nie napotkałbym podobnych barier?
A w ogóle skąd wzięła się ta językowo-alfabetyczna wieża Babel? I jak powstaje alfabet? Kiedyś, u swojego prapoczątku, musiał zaczynać się od jakiegoś znaku. Ktoś postawił znak, żeby coś zapamiętać. Albo żeby cos przekazać drugiemu. Albo żeby zakląć jakiś przedmiot czy terytorium.
drze
Ale dlaczego ten sam przedmiot ludzie opisują za pomocą naków zupełnie różnych? Na całym świecie człowiek, góra czy rzewo wyglądają podobnie, a jednak w każdym alfabecie odpowiadają im inne symbole, wyobrażenia czy litery. Dlaczego? Dlaczego ta pierwsza, najpierwsza w każdej kulturze istota, chcąc opisać kwiat, stawia kreskę pionową, inna robi w to miejsce kółko, a jeszcze inna – dwie kreski i stożek? Czy decyzje w tej sprawie owe istoty podejmują jednoosobowo, czy kolektywnie? Omawiają je wcześniej? Dyskutują przy ognisku? Zatwierdzają na radzie rodzinnej? Na zgromadzeniu plemiennym? Radzą się starców? Znachorów? Wróżbitów?
Bo potem, kiedy klamka zapadnie, nie sposób się cofnąć. Sprawy nabierają własnego biegu. Z tej pierwszej, najprostszej różnicy – że jedną kreskę postawimy w lewo, a drugą w prawo - wynikną wszystkie inne, coraz bardziej przemyślne i zawiłe, ponieważ piekielna logika ewolucji alfabetu sprawia najczęściej, że w miarę czasu komplikuje się on coraz bardziej, staje się dla niewtajemniczonych mniej i mniej czytelny, a nawet, jak się nieraz okazało, w ogóle nie daje się go później odcyfrować.
A jednak choć alfabety hindi i chiński sprawiały mi jednakową trudność, różnica między zachowaniem ludzi w obu tych krajach była widoczna. Hindus jest istotą rozluźnioną, Chińczyk – spiętą i czujną. Tłum Hindusów jest bezkształtny, płynny i spowolniały, tłum Chińczyków uformowany w szeregi, zdyscyplinowany, maszerujący. Czuje się, że nad tłumem Chińczyków stoi dowódca, wyższy autorytet, natomiast nad tłumem Hindusów unosi się areopag niezliczonych i niczego nie wymagających bóstw. Jeżeli tłum Hindusów napotka coś ciekawego – przystaje, przygląda się i zaczyna dyskutować. W takiej samej sytuacji tłum Chińczyków będzie szedł dalej, zwarty, karny, ze wzrokiem utkwionym w wyznaczony cel. Hindusi są znacznie bardziej obrzędowi, namaszczeni, religijni. Świat ducha i jego symboli jest tu zawsze w pobliżu, obecny, wyczuwalny. Droga mi wędrują święci, pielgrzymki zmierzają do świątyń – siedzib bogów, tłumy gromadzą się u stóp świętych gór, kąpią się w świętych rzekach, palą zmarłych na świętych stosach. Chińczycy wydają się mniej ostentacyjni, znacznie bardziej dyskretni i zamknięci. Nie mają czasu świętować, bo muszą wykonywać po lecenia Mao lub innego autorytetu, zamiast oddawać cześć bogom, myślą o przestrzeganiu etykiety, zamiast pielgrzymów drogami idą brygady produkcyjne.
Różne też mają twarze.
Twarz Hindusa może zaskoczyć nas jakąś niespodzianką; a to na czole pojawi się czerwona kropka, a to na policzkach zobaczymy kolorowe wzory, a to w uśmiechu pokażą się ciemnobrązowe zęby. Takich niespodzianek nie sprawi nam twarz Chińczyka. Jest ona gładka i ma niezmienne rysy. Wydaje się, że nic nie może zburzyć jej nieruchomej powierzchni. To twarz, która mówi, że kryje coś, czego nie wiemy i nigdy nie będziemy wiedzieć.
Читать дальше