Czuang-tsy jest pełen wahań, nic nie jest dla niego pewne: „Mowa nie jest tylko wydmuchiwaniem powietrza. Mowa ma coś powiedzieć, ale co ma powiedzieć, nie jest jeszcze bliżej ustalone. Czy rzeczywiście jest coś takiego jak mowa, czy też nie ma niczego podobnego? Czy można ją uważać za różną od szczebiotu ptaków, czy też nie?".
Chciałem spytać kolegę Li, jak Chińczyk interpretowałby te fragmenty, ale wobec trwającej kampanii studiowania mów Mao bałem się, że fragmenty Czuang-tsy zabrzmią zbyt prowokacyjnie, dlatego wybrałem rzecz zupełnie niewinną, o motylu: „Pewnego razu Czuang Czou śniło się, że jest motylem, radosnym motylem, który latał swobodnie, nie wiedząc, że jest Czuang Czou. Nagle zbudził się i znów był rzeczywistym Czuang Czou. I teraz nie wiadomo, czy motyl był snem Czuang Czou, czy też Czuang Czou był snem motyla. A przecież Czuang Czou i motyl stanowczo różnią się od siebie. To się nazywa przemianą istoty".
Poprosiłem kolegę Li, aby mi objaśnił sens tej opowieści. Wysłuchał, uśmiechnął się i dokładnie zanotował. Powiedział, że musi się skonsultować i wtedy da mi odpowiedź.
Ale nigdy nie dał mi odpowiedzi.
Skończyłem I tom i zacząłem tom II Mao Tse-tunga. Jest koniec lat trzydziestych, wojska japońskie okupują już dużą część Chin i ciągle posuwają się w głąb kraju. Dwaj przeciwnicy, Mao Tse-tung i Czang Kai-szek, zawierają taktyczny sojusz, aby stawić opór japońskiemu najeźdźcy. Wojna przeciąga się, okupant jest okrutny, a kraj zniszczony. Zdaniem Mao – najlepszą taktyką w walce z przeważającym wrogiem jest zręczna elastyczność i nieprzerwane nękanie. Ciągle o tym mówi i pisze.
Właśnie czytałem wykład Mao o przewlekłej wojnie z Japonią, wykład, który wygłosił on wiosną 1938 roku w Jenanie, kiedy kolega Li, skończywszy rozmowę telefoniczną w swoim pokoju, odłożył słuchawkę i przyszedł powiedzieć mi, że jutro jedziemy na Wielki Mur. Wielki Mur! Ludzie, żeby go zobaczyć, przyjeżdżają z drugiego krańca ziemi. Jest on przecież jednym z cudów świata. Jest tworem unikalnym, niemal mitycznym i w jakimś sensie niepojętym. Bo Chińczycy budowali ten mur, z przerwami, przez dwa tysiące lat. Zaczęli jeszcze w czasach, kiedy żył Budda i Herodot, a pracowali przy tej budowli jeszcze wówczas, kiedy w Europie tworzą już Leonardo da Vinci, Tycjan i Jan Sebastian Bach.
Różnie podają długość tego muru – od trzech do dziesięciu tysięcy kilometrów. Różnie, ponieważ nie ma jednego Wielkiego Muru -jest ich kilka. I w różnych czasach były one budowane w różnych miejscach i z innego materiału. Wspólne było jedno: co któraś dynastia dochodziła do władzy – zaraz zaczynała budować Wielki Mur. Myśl o wznoszeniu Wielkiego Muru nie opuszczała chińskich dynastów na moment, jeżeli przerywali pracę, to tylko z braku środków, ale natychmiast gdy budżet się poprawiał, wznawiali dzieło.
Chińczycy budowali Wielki Mur, aby bronić się przed najazdami ruchliwych i ekspansywnych koczowniczych plemion mongolskich. Plemiona te wielkimi armiami, tabunami, zagonami nadciągały ze stepów mongolskich, z gór Ałtaju i z pustyni Gobi, atakowały Chińczyków, ciągle zagrażały ich państwu, przerażały widmem rzezi i niewoli.
Ale Wielki Mur był tylko wierzchołkiem góry lodowej, symbolem, znakiem Chin, herbem i tarczą tego kraju, który przez tysiąclecia był państwem murów. Bo Wielki Mur wyznaczał północne granice cesarstwa. Ale mury były również wznoszone między walczącymi królestwami, między regionami i dzielnicami. Broniły miast i wsi, przełęczy i mostów. Ochraniały pałace, budynki rządowe, świątynie i targi. Koszary, posterunki policji i więzienia. Mury otaczały domy prywatne, odgradzały sąsiada od są-siada, rodzinę od rodziny. A jeżeli przyjąć, że Chińczycy nieprzerwanie budowali mury, setki i nawet tysiące lat, jeżeli uwzględnić ich – zawsze wielką – liczebność, ich poświęcenie i ofiarność, ich przykładną dyscyplinę i mrówczą pracowitość, to otrzymamy setki, setki milionów godzin zużytych na budowanie murów, godzin, które w tym biednym kraju można by przecież spożytkować na naukę czytania i zdobywania jakiegoś fachu, na uprawę coraz to nowych pól i hodowlę dorodnego bydła.
Oto gdzie uchodzi energia świata.
Jak nieracjonalnie! Jak bezpożytecznie!
Bo Wielki Mur – a jest to mur-gigant, mur-twierdza, ciągnący się tysiące kilometrów przez bezludne góry i pustkowia, mur-przedmiot dumy i, jak wspomniałem, jeden z cudów świata – jest zarazem dowodem jakiejś ludzkiej słabości i aberracji, jakiegoś straszliwego błędu historii, jakiejś niemożności porozumienia się ludzi w tej części planety, niemożności zwołania okrągłego stołu, aby wspólnie naradzić się, jak by pożytecznie zużyć nagromadzone zasoby ludzkiej energii i rozumu.
Okazało się to mrzonką, bo pierwszy odruch wobec ewentualnych problemów był inny – zbudować mur. Zamknąć się, odgrodzić. Gdyż to, co przychodzi z zewnątrz, STAMTĄD, może być tylko zagrożeniem, zapowiedzią nieszczęścia, zwiastunem zła, ba – złem najprawdziwszym.
Ale mur nie tylko służy obronie. Bo broniąc przed tym, co grozi z zewnątrz, pozwala również kontrolować to, co dzieje się wewnątrz. Bo w murze są jednak przejścia, są bramy i furtki. Otóż strzegąc tych miejsc, kontrolujemy, kto wchodzi i wychodzi, pytamy, sprawdzamy, czy są ważne pozwolenia, notujemy nazwiska, przyglądamy się twarzom, obserwujemy, zapamiętujemy. Tak więc mur taki to jednocześnie tarcza i pułapka, osłona i klatka.
Najgorszą stroną muru jest to, że u wielu ludzi wyrabia on postawę obrońcy muru, tworzy typ myślenia, w którym przez wszystko przebiega mur dzielący świat na zły i niższy – ten na zewnątrz, i dobry i wyższy – ten wewnątrz. W dodatku wcale nie trzeba, aby taki obrońca byt fizycznie przy murze obecny, może on być daleko od niego, wystarczy, żeby nosił w sobie jego obraz i hołdował regułom, które logika muru narzuca.
Do Wielkiego Muru jedzie się godzinę drogą na północ. Najpierw przez miasto. Wieje porywisty, lodowaty wiatr. Przechodnie i rowerzyści pochylają się do przodu – to postawa, którą wymusza walka z wichurą. Wszędzie toczą się rzeki rowerzystów. Każda z nich zatrzymuje się przed czerwonymi światłami, jakby nagle zamykała ją tama, a potem rusza i płynie aż do następnych świateł. Ten jednolity, żmudny rytm zakłóca tylko wiatr, jeżeli poderwie się zbyt gwałtownie. Wówczas rzeka zaczyna burzyć się i rwać, zataczając jednymi, a innych zmuszając do zatrzymania i zejścia na ziemię. W szeregach rowerzystów powstaje zamieszanie i chaos. Ale gdy wiatr przycicha, znowu wszystko wraca na miejsce i pracowicie porusza się dalej.
Na chodnikach, w centrum, dużo ludzi, a także często można zobaczyć idące kolumnami dzieci w szkolnych mundurkach. Dzieci idą parami, machają czerwonymi chorągiewkami, na czele któreś niesie czerwoną flagę albo portret Dobrego Wujka – przewodniczącego Mao. Kolumny chórami coś z zapałem wołają, śpiewają lub wznoszą okrzyki. – Co wołają? – pytam kolegę Li. – Chcą studiować myśli przewodniczącego Mao – odpowiada. Policjanci, których widać na każdym rogu, tym kolumnom dają zawsze pierwszeństwo.
Miasto jest żółto-granatowe. Żółte są ściany biegnące wśród ulic, a granatowe drelichy, w które ubrani są ludzie. Te drelichy to zdobycz rewolucji – tłumaczy kolega Li. Dawniej ludzie nie mieli się w co ubrać i umierali z zimna. Mężczyźni są ostrzyżeni na rekruta, płeć żeńska, od dziewczynek po staruszki – na Piasta: krótkie grzywki i włosy z tyłu też krótkie. Trzeba się
Читать дальше