Pan Walmann zapytał, czy Retz wie, jak daleko doszli już Rosjanie, ale Retz dokładnie tego nie wiedział. Chyba są już pod Köslin, a może nawet dalej. „I co pan będzie teraz robił?” „Ja?” – Retz trochę się zdziwił, bo od wczoraj miał takie wrażenie, jakby przenosił swoje ciało z miejsca na miejsce niczym bagaż. To rozdwojenie było chwilami bardzo przyjemne, bo wszystko – siebie i innych – widział jak zza szyby. Ale teraz musiał coś odpowiedzieć. „Co będę robił? Lekarzy zawsze brakuje”. Pan Walmann przyznał mu rację. Potem zamyślił się. „Ciekawe, czy jak człowiek umiera, potrafi sobie przypomnieć smak tytoniu? Jak pan myśli?” Retz pogrzebał w kieszeniach, ale nie znalazł suszonych śliwek, które wczoraj rano wetknęła mu pani Wirth.
Płynęli we mgle, a jednak koło trzeciej z białych oparów wynurzył się mały samolot i ostrzelał pokład. Wołano lekarza, więc Retz ze swoją walizeczką poszedł na dziób, gdzie znajdowały się pomieszczenia lazaretu. Rwano prześcieradła, by tamować krew. W ładowni wszyscy mówili o łodziach podwodnych. Ludzie wstawali z posłań i nerwowo chodzili między tobołami i skrzyniami. O pół do czwartej okręt zadrżał. We mgle przeleciały cztery cienie i po obu stronach kadłuba wzniosło się kilka słupów wody. Retz nie przerywał pracy. Przewiązywał bandażami czyjeś przestrzelone płuca. Po piątym czy szóstym wybuchu okręt znów zadrżał, podłoga przechyliła się, niklowane narzędzia zjechały ze stołu na podłogę, ranni zaczęli krzyczeć, zabrzęczał dzwonek alarmowy. Retz nie wiedział, co zrobić, bo sanitariusze wybiegli na pokład, poczuł zapach palącej się nafty, zdołał zawrócić kilku, podłoga znów się przechyliła. Wezwał żołnierza z karabinem, ale uciekinierzy z pierwszej ładowni odepchnęli go pod ścianę. Dopiero gdy żołnierz wystrzelił w powietrze, udało się umieścić w łodzi paru rannych. Skrzypnęły sznury, szalupa została opuszczona na wodę.
Kadłub „Bernhoffa” przechylał się coraz bardziej na prawą burtę. Retz patrzył z szalupy na nadbudówkę śródokręcia, z której zaczęły wydobywać się chmury brudnożółtego dymu. Po chwili, na rufie przesłoniętej smugami ciemnego ognia, dostrzegł Walmannów. Pan Walmann próbował dostać się do łodzi ratunkowej zawieszonej na bomie za drugą ładownią, ale płomienie zagrodziły mu drogę. Pani Walmann stała wśród krzyczących kobiet, przyciskając do siebie obie dziewczynki. Potem okręt przestał się przechylać. Czarny kadłub zamarł jak skała pochylona nad jeziorem, ludzie jednak wciąż cofali się przed płomieniami w stronę relingów, bo powietrze nad pokładem aż falowało od gorąca. Kiedy ogień ogarnął prawie całą nadbudówkę rufową, kilku mężczyzn skoczyło do wody. Dziewczynki objęły mocno matkę. Pan Walmann najpierw oderwał od niej Marię i zepchnął z pokładu. Potem to samo zrobił z Ewą. Uderzyły w wodę i już się nie wynurzyły. Wtedy Pani Walmann zaczęła krzyczeć, ale Retz ujrzał tylko jej otwarte usta, bo krzyk utonął w wyciu rannych. Halmann ściągnął ją do relingu, chwyciła się poręczy, nie mógł oderwać jej rąk, szarpnął, upadli, potem popchnął ją, koziołkując W powietrzu ciężko uderzyła w wodę i już nie wypłynęła. Skoczył za nią, ale nie mógł dopłynąć do miejsca, gdzie zniknęła pod wodą, bo wszędzie rozlały się plamy płonącej nafty. Ludzie, których dotknął płomień, rzucali się jak poparzone ryby. Walmann dopłynął do szalupy, wołał coś do Retza, chwycił za burtę, ale marynarz odpychał wiosłem wszystkich, którzy chcieli dostać się na łódź pełną rannych. Tak go Retz zapamiętał: skrzywiona twarz uderzona wiosłem…
Czytając list Retza, Hanemann doznawał dziwnych uczuć. Bardzo go zdziwiło to, że tam, wtedy, tamtej nocy na „Bernhoffie”, ktoś o nim mówił i myślał, choć przecież nie było w tym niczego niezwykłego. Przez moment poczuł się winny, że nie popłynął razem z nimi. Wyrzucał sobie, że przecież mógł ich zatrzymać na przystani; gdyby to zrobił, nie stało by się przecież to, co się stało. Ale zaraz tylko pokręcił głową: cóż za głupstwa, któż mógł wiedzieć, że wszystko tak się skończy. Przecież to właśnie oni mieli większe szansę niż ci, którzy zostali. W końcu tysiącom udało się dotrzeć do Hamburga, Bremy, Rostocku, Wilhelmshaven. Przez mgnienie wyobraził sobie dno morza: na szarym piasku, gdzieś pod Bornholmem, ślad dziecięcej dłoni, ptasi odcisk, kilka kostek ułożonych promieniście… Ewa, Maria… Ale w tym rozżaleniu było coś jeszcze, co dotknęło serca niedobrym, rozgrzewającym muśnięciem. Litość? Serce ogarnęła fala chłodnego rozdrażnienia. Patrzył na list Retza, nie pojmując swoich uczuć. Chciał współczuć, chciał oskarżać siebie, chciał jakoś zmazać swoją winę. Lecz jeśli oni – pomyślał nagle – postąpili dużo mądrzej niż on – płynąc wtedy nocą na ten niewidoczny w ciemności okręt?
Parę tygodni zwlekał z odpowiedzią na list Retza. Dopiero na początku lutego napisał kilka uprzejmych słów, ale nie chciał zbyt wiele pisać o sobie, więc list właściwie składał się z samych pytań. Latem nadeszła odpowiedź. Pani Hildegarde Müller, asystentka profesora Jurgena T. Wolffa, w krótkim liście donosiła, że doktor Martin Retz zmarł w marcu na raka płuc w bremeńskiej klinice Lebensteinów. Bardzo cierpiał, lecz ból znosił mężnie, czym zaskarbił sobie wdzięczną pamięć personelu medycznego z oddziału III C.
Hanemann długo trzymał w palcach liliową kartkę z nadrukiem „Klinika Lebensteinów. Bremen. Bahnhofstrasse 33”. Pismo pani Müller było bardzo piękne: równiutkie, pochyłe, bez zbędnych ozdób. Podpis przypominał garstkę czarnej trawy.
Więc to właśnie do tego portu odpływał parowiec „Friedrich Bernhoff” z redy w Neufahrwasser tamtej zimowej nocy, kiedy to nad Brösen płonęły rakiety, oświetlając port jaskrawym błękitnym blaskiem, a obserwatorzy ze wzgórz Müggau przesuwali o dwie podziałki w lewo celowniki haubic ustawionych na Zigankenbergu?…
Hanemann otrzymał wezwanie we środę. Podpisał kwit nie patrząc na listonosza, oddał kopiowy ołówek, potem zamknął drzwi i przekręcił klucz. Cichnące kroki na schodach. Oczy tego człowieka. Nie miał złudzeń: Tak patrzy się na tych, których dotknęła niełaska.
Do Gdańska pojechał o jedenastej.
„Panie Hanemann – w pokoju było gorąco, uchylone okno, na ścianie orzeł, mężczyzna w ciemnym garniturze otworzył tekturowy skoroszyt – Pan niedawno otrzymał list z Danii?” Hanemann potwierdził ruchem głowy. Szybko obliczył dni. Duński marynarz odwiedził mieszkanie pani Stein na Klonowej tydzień temu, dokładnie w piątek po południu, dziś jest czwartek. „Co to był za list, można wiedzieć?” – mężczyzna przekładał kartki zapisane zielonym atramentem, na stole bibuła, kałamarz w drewnianej oprawie, lampa z żelaznym kloszem. Hanemann wyjaśnił, że list dotyczył wyłącznie spraw osobistych. „Kto był nadawcą?” Zawahał się przez chwilę. „Mój były asystent, Martin Retz, który obecnie mieszka w Hanowerze, gdzie zamierza otworzyć praktykę lekarską”. Mężczyzna uniósł brwi. „Jeśli to był, jak pan mówi, list od Martina Retza, byłego asystenta z Instytutu Anatomii i dotyczył spraw wyłącznie osobistych, to dlaczego nie został wysłany pocztą?” Hanemann przyznał, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, jak jednak przypuszcza, zapewne Martin Retz skorzystał z możliwości przesłania listu dzięki pomocy duńskiego marynarza, by zaoszczędzić parę marek. Mężczyzna wzruszył ramionami. „Czy chce pan powiedzieć, że ktoś otwiera pana listy i dlatego woli pan nie korzystać z usług naszej poczty?” Dopiero w tej chwili Hanemann poczuł szybsze bicie serca. „Nic mi o tym nie wiadomo”.
Читать дальше